18 stycznia 2010 12:03

"Ależ kosa…" – czyli jak było na Malanphulan

Na przełomie października i listopada 2009 roku w Himalajach Nepalu działała krakowska wyprawa, której celem było pokonanie dziewiczej, północnej ściany szczytu Malanphulan (6573 m) znajdującego się w otoczeniu doliny Nare. W efekcie zespół Marcin Michałek, Krzysztof Starek i Wojciech Kozub wytyczył w stylu alpejskim nową drogę – 1400 m deniwelacji, lód do 85 stopni, 4 dni, w tym ostatnie dwa 39h non-stop. Ze względu na niebezpieczną grań nie osiągnięto szczytu.

Za swoje przejście Krakowianie zostali nagrodzeni prestiżową Jedynką (nagrodą przyznawaną co roku za wybitne osiągnięcia na polu alpinizmu i wspinaczki sportowej) podczas 7. Krakowskiego Festiwalu Górskiego.


Zespół i ściana (fot. W. Kołek)

***

Biwak – druga noc w ścianie

Ależ zimno w tej ciasnej płachcie! Plecak nic nie daje. Piździ takim zimnem, że i wór i płachta i nrc-ety nic nie dają. W każdym razie to za mało, bo czuję podmuchy.


Biwak w ścianie (fot. K. Starek)

Jest środek nocy. Księżyc w pełni. Co jakiś czas oglądam ścianę. Jedyne o czym myślę, to jak tam jest teraz potwornie zimno. Pięknie to wszystko wygląda w świetle księżyca. Jak by nie istniało naprawdę. Boże dziękuję Ci, że jestem. Tu i teraz. Nie żałuję. Marzyłem o tym momencie cały rok, każdego dnia. W końcu nastąpiła ta chwila, która trwa już trzecią dobę. Nie mogę się dostać do zmarzniętych stóp, bo płachta jest zbyt wąska i do tego nie posiada zamka. W sumie wcale mnie to nie denerwuje, bo przecież wiem, że takie sytuacje są całkiem normalne. Trochę się tylko boję, że mogą być już odmrożenia. Przyzwyczaiłem się. Gorszy biwak był na Honboro tuż pod szczytem, gdzie odpoczywaliśmy kilka godzin. Biwak to za dużo powiedziane. Po prostu przycupnęliśmy poniżej grani i kiblowaliśmy do rana. Jednak wtedy szczyt był już tak blisko, więc nie myślałem o zimnie i niewygodach, tylko o dalszej, już bliskiej drodze na wierzchołek. Teraz jest inna sytuacja, bo jutro idziemy na akcje non stop, która może trwać nawet ponad dwie doby. Szczerze mówiąc to nie problem, tylko fajnie by było lepiej odpocząć przed wspinaniem. 


Nasze czołówki w pralce (fot. A. Jaszczyńska)

Wyjście z pralki – świt czwartego dnia

Wreszcie mój ostatni wyciąg. Już wcześniej chciałem oddać prowadzenie, ale niestety się nie udało. Teren jest dość spionowany. Po lewej charakterystyczne himalajskie ostrza, po prawej próg i skalna ścianka. Pierwotnie chciałem napierać w lewo trawersem przez tą śnieżno – lodową grańkę. Idę tam, asekuruję się. Super, siadła druga śruba na może dwudziestym metrze. O nie! Po lewej jakieś tunele i tym podobne, dziwne formacje. Jak w bajce… Muszę jednak uderzyć na wprost w płytki i stromy lód. Ale tylko kilka metrów. Nieźle, pociągnąłem dziabą ze skały!!! Uwielbiam klasykę zimową!!! Nie za wiele tej skały, ale wspaniałe uczucie po tym, jak już zrobiłem to miejsce. Pewnie technicznie zostałoby wycenione na zakrzówkowe M4. Jednak trudności techniczne to tylko jedna ze składowych.


Wyjście z pralki (fot. K. Starek)

Na stanowisku – czwarty dzień wspinania, od 24 godzin bez przerwy

Ja pitole, nie mam totalnie siły. Po tym jak próbowałem znaleźć odpowiedni fragment lodu na Abałakowa. Przeorałem chyba z metr kwadratowy lodu i nic. Same wątłe uszka, których nie  miałbym odwagi obciążyć. Nie ma miejsca na kompromis, stanowisko musi być pewne. Oczy się zamykają, wiszę na stanie jak… jest takie odpowiednie określenie… Michałek i Starek wyglądają jak kukiełki. Zresztą ja nie lepiej. Tak chce się pić, a jednocześnie nie chce mi się wyciągać jetboila. Szamotanie się z rozpalaniem, potem z płomieniami – chwilami długimi na pół metra… Na szczęście optymizm Krzysia „stawia na nogi”.  

„Stawiać na nogi” to chyba nie do końca trafione sformułowanie – od 24 godzin prawie non stop stoję na przednich zębach raków. Kabanosiki, twardy jak ze stali mars. Mamy trzy liofy na wszystkich, ale nie chce się nam gotować. Najważniejsze jest picie, którego i tak mamy za mało. Gdyby było choć trochę cieplej i nie piździło. Cóż, tak miało być w tej pięknej ścianie. Jest naprawdę niesamowita. Dostajemy ostro po tyłkach.

Czwarty/piąty dzień wspinania, ostatnie 32 godziny bez przerwy – przedostatnie stanowisko

To już przedostatnie stanowisko, prawie koniec. Widzę Marcina, który przedziera się przez  lodowy labirynt, który tworzą jakieś tunele, grzyby, wieżyczki, dziury. Wszystko to wygląda mało realnie. Razem z Krzychem telepiemy się na stanowisku. Zauważyłem, że jest mi trochę mniej zimno, kiedy sobie podśpiewuję. Nie jest to żadna konkretna melodia. Raczej coś zupełnie przypadkowego, trudne do opisania. W pewnym stopniu odzwierciedla mój stan psychofizyczny. Zmęczenie i zimno robią swoje.

„Kosa” to słowo, które jest najczęściej powtarzane na tej wyprawie. Co chwilę mówimy do siebie: „ależ jest kosa…”… i telepiemy się dalej. Wspinam się w  bardzo dobrych spodniach puchowych, pod które zakładam dodatkowo getry. Mimo tego wydaje mi się, że nie mam nic na sobie. Co jakiś czas dziwny odruch klepania się po nogach w celu kontroli, czy aby na pewno nie zapomniałem ubrać tego kombinezonu. Chyba jest bardzo zimno, jak nigdy.                     

Niech to szlag! Czemu On się cofa. Już chyba kilkanaście metrów liny musiałem wybrać. Jeszcze przed chwilą widziałem Marcina, jak łapał równowagę na czubku śnieżnego grzyba. Potem zniknął gdzieś po prawej. Czuję, że będzie to jakaś nie do końca przewidziana niespodzianka. Dochodzę do stanu i już nawet nie pytam o szczegóły, tylko czy jeszcze daleko do szczytu. Co z tego, że blisko, jak żaden z nas nie ma ochoty ryzykować życia. Grań jest zupełnie podziurawiona i  poprzewieszana na wszystkie strony.


Ostatnie stanowisko (fot. K. Starek)

Koniec ściany – jesteśmy tuż pod granią główną, z której Marcin się wycofał. Dwa razy wchodzę na przełączkę w grani doprowadzającej do głównej – stamtąd jest dobry widok na otoczenie. Pamiętam ten widok dość dobrze. Światło księżyca pozwala rozróżnić formacje opadające z wierzchołka. Zjeżdżamy w dół.


Przed kopułą szczytową (fot. K. Starek)

Środek nocy, któreś z rzędu stanowisko

Dojeżdżam do chłopaków, którzy próbują odpalić jetboila. Udało się. Trzymam maszynkę, co jakiś czas z Krzychem dodajemy śniegu. W tym czasie, chyba przez dwadzieścia minut, Marcin kręci Abałakowa. Tak się złożyło, że tego stanowiska wcześniej nie przygotowaliśmy. Woda już letnia, a Michałek nabiera zielonych kolorów z powodu siłowania się ze śrubą, ale daje radę. Podczas picia niedobrej i zimnej herbaty przeżywamy największy kryzys spowodowany zimnem. Jedziemy dalej…

Baza

Herbatka, herbatka, herbatka, spanie… 

Wojciech Kozub

***

Wojciech Kozub




  • Komentarze na forum Dodaj swój wątek

    Etyka wspinaczkowa [1]
    Góra i ściana są piękne, natomiast niepiękny jest wasz opis…

    8-06-2010
    Boguslaw M.