16 listopada 2009 16:39

Wyprawa w Zachodni Kokszał-Tau – relacja

Cel naszej wyprawy nie był przypadkowy, chcieliśmy odwiedzić miejsce dzikie i odludne. Marzyliśmy o „szklanych górach” nietkniętych ludzką stopą. Wybraliśmy więc Kokszał Tau Zachodni – pasmo górskie na pograniczu kirgisko-chińskim. Po tygodniach przygotowań i wyrzeczeń, w połowie sierpnia dotarliśmy do Biszkeku – stolicy Kirgizji.

Podczas przejazdu w góry przypomnieliśmy sobie klimaty Azji Centralnej. W przydrożnych barach popijaliśmy kumys i rozkoszowaliśmy się szaszłykami z baraniny. Podążaliśmy niegdysiejszym jedwabnym szlakiem, niestety zamiast karawan za szybami Uaza migotały nam chińskie ciężarówki zmierzające z Kaszgaru przez przełęcz Torugart (3750 m) do Biszkeku.
Drugiego dnia zjechaliśmy z utartego szlaku. Krajobrazy stały się bardziej surowe. Przemierzaliśmy doliny, w których pasły się stada koni i jaków. Z rzadka napotykaliśmy pojedyncze jurty. Około południa minęliśmy ostatni posterunek wojskowy, strzegący strefy przygranicznej. Wkrótce zaczął się prawdziwy offroad – gdzie wola tam droga. W śnieżycy przy zapadającym zmroku rozbiliśmy obóz i na kolejne trzy tygodnie rozstaliśmy się z Wiktorem, naszym kierowcą.

Rankiem wybraliśmy się na wycieczkę po okolicy, by zdobyć aklimatyzację i określić nasze miejsce w terenie. Baza stanęła w rozległej dolinie u podnóża lodowca Kotur na wysokości około 3800 m n.p.m. Do miejsca przeznaczenia – Lodowca Fersmana – pozostało około trzech dni marszu.


Nasza baza. W dolinie Kotur (fot. Wojciech Ryczer)

22 sierpnia, po ostatnim tak pysznym śniadanku z jajecznicy na cebuli i kiełbasie, zarzuciliśmy trzydziestokilogramowe wory i ruszyliśmy przed siebie. Szliśmy wiele godzin. Znój wędrówki wynagradzały nam malownicze krajobrazy. Na przeciwległych stokach dolin widzieliśmy stada owiec z gatunku Marco Polo, całkiem blisko przemykały grubaśne świstaki. Pod koniec dnia rozbiliśmy namiot w dolinie Aytali. Był to ostatni ciepły wieczór, który zachęcał do wypoczynku przed namiotem. Długo leżeliśmy na karimatach, wpatrując się w płomień maszynki benzynowej. Zastanawialiśmy się, co nam przyniosą kolejne dni.


Dolina lodowca Kotur (fot. Wojciech Ryczer)

Rankiem przekroczyliśmy rwącą rzekę i ruszyliśmy w górę doliny Lodowca Fersmana. Widoki zmieniały się z każdym załamaniem terenu, rozpoznawaliśmy kolejne szczyty opisane przez zeszłoroczną wyprawę Słoweńców. Cieszyliśmy się jak dzieci, oczekując końca wyczerpującego marszu. Morena powierzchniowa, którą kroczyliśmy, dawała nam nieźle w kość. W pewnym momencie podczas wędrówki po luźnych kamieniach straciłem równowagę i poleciałem w dół. Ciężki wór przybił mnie do podłoża.


Częste znalezisko – poroże owcy z gatunku Argali (Ovis ammon), największej spośród
wszystkich dzikich owiec świata (fot. Wojciech Ryczer)

Nagły krzyk przeraził moich towarzyszy. Leżałem w bezruchu, wiedziałem, że dalej już nie pójdę. Kostka szybko spuchła jak bania, rozlewający się krwiak świadczył o pękniętej torebce stawowej. Wydawało mi się, że wyprawa się już dla mnie skończyła.

Namiot rozbiliśmy 100 m od miejsca wypadku. Wojtek z Waldorfem zajęli się transportem jedzenia i reszty sprzętu. Rankiem następnego dnia ruszyli w drogę powrotną do namiotu bazowego.

Rozpocząłem rekonwalescencję polegającą na chłodzeniu nogi lodem i ogólnym restowaniu. Kolejne trzy dni spędziłem sam – w odludnym i fascynującym miejscu. Wkrótce znów byliśmy w komplecie – chłopcy dotarli, przetestowani przez zmienny charakter tienszańskiej aury.


Miejsce rozbicia bazy pośredniej, przy rozwidleniu lodowców Sarychat i Fersmana.
W tle dwa niezdobyte szczyty Pik Biełyj 5697m – po prawej, oraz szczyt bez nazwy o wysokości 5481m – po lewej (fot. Wojciech Ryczer)

Nasz namiot został rozbity zbyt daleko od celów wspinaczkowych, dlatego też Waldorff z Wojtkiem postanowili wyjść na wspin dzień wcześniej, zabiwakować w płachtach pod ścianą, wspiąć się na pierwszy cel i wrócić na rest do namiotu. Niestety. Scenariusz się nie sprawdził. Po dwóch dniach wrócili na tarczy, mocno zmęczeni. Nie załoili. Pozornie lodowy start w drogę okazał się być niezwiązanym śniegiem przyklejonym do niekorzystnie uwarstwionej skały.
Postanowiłem sprawdzić kondycję mojej nogi. Wybrałem się więc na „kuśtykaną” wycieczkę w stronę lodowca Sary Chat. Chłopcy w tym czasie odpoczywali.

Lodowiec ten położony jest kilka kilometrów na wschód od Lodowca Fersmana. W stosunku do niego zawieszony jest jakieś 150 m wyżej. Przed wyjazdem nie znaleźliśmy żadnych informacji na jego temat. Jedyną wskazówką była mapa opracowana na podstawie zdjęć satelitarnych, zapowiadała ona ciekawe ukształtowanie terenu. Jako geograf z wielką pasją stawiałem swoje kroki coraz dalej i wyżej. Fotografowałem wszystko, bo wszystko mnie fascynowało: biały lód pofałdowany jak zastygłe fale, skalne piramidy bezimiennych szczytów czy wreszcie lodowe bastiony Kryla Sowetow. Ze zdziwieniem obserwowałem kolorowe motyle pędzące pod wiatr w stronę granicy chińskiej, wyobrażałem sobie, że tam kilka kilometrów dalej na południe są pachnące kwieciste łąki, a jeszcze dalej spalona słońcem pustynia Takla Makan. To był dzień pełen doznań estetycznych, czułem się jak prawdziwy odkrywca stąpający po dziewiczym lądzie. Kto wie, może byłem tu pierwszy. Do namiotu wróciłem tuż przed zmrokiem i do późnej nocy z wypiekami na policzkach opowiadałem o tym, co widziałem.


Kryla Sowetow z wierzchołkami 5429 m oraz 5480 m (fot. Michał Kasprowicz)

Następnego dnia domek z dobytkiem przenieśliśmy w górę lodowca w miejsce, z którego rankiem można było wyruszyć wprost na wspinanie. Tak też uczynili towarzysze, wyruszyli i zrobili nową drogę na dziewiczej turni w masywie Piku Plaza. Wojtek wspominał o łzach szczęścia na wierzchołku, wywołanych emocjami związanymi z dziewiczym szczytowaniem w bezludnych dzikich górach.


Pierwszy września okazał się początkiem zimy. Dzień upłynął nam na suszeniu ciuchów i rozmyślaniach – co dalej (Wojciech Ryczer)

Czas płynął nieubłaganie. Pozostały nam trzy dni przeznaczone na wspinanie, kolejne rezerwowaliśmy na zejście do bazy. Sprawniejsza część naszego zespołu postanowiła przeznaczyć je na próbę zdobycia głównego celu wyprawy – dziewiczego Piku Granitsa. Ta góra o wysokości 5370 m n.p.m. zamyka Dolinę Fersmana. Jej północna ściana jest pasmem skał poprzetykanych lodem.

Chłopcy wyszyli na wspinanie dość późno – około siódmej. Ja postanowiłem zwiedzić górną część naszego lodowca. Po kilku godzinach intensywnego spaceru dotarłem na bezimienną przełęcz 4700 m n.p.m. pod Pikiem Nieizwiestnyj – był to najwyższy punkt, jaki osiągnąłem na wyprawie. Podczas wycieczki obserwowałem chłopaków. Muszę przyznać, że było to imponujące widowisko: podejście stromą lodową ścianą pod trudności, potem dwa pełne wyciągi pionowego, może lekko wywieszonego lodu, trawers po polu śnieżnym… i zmrok wygonił mnie do namiotu.

Noc była bardzo mroźna i wietrzna. Poranek ładny. Niestety około południa nadeszło załamanie pogody. Sypało cały dzień. Zacząłem się mocno niepokoić. Do późnych godzin wieczornych wyglądałem towarzyszy.

Wojtek z Waldorfem zameldowali się w namiocie tuż po północy. Byli naprawdę porządnie wykończeni. Opowiadali o cholernie zimnym biwaku i wyczerpującym drugim dniu wspinania, o dłużącej się w nieskończoność grani szczytowej i pyłówkach komplikujących powrót ścianą. Nie było lekko. Cóż, szczęśliwi, zdobyli wymarzoną górę piękną drogą. Po alpejsku na dziewiczy szczyt.


Na grani Granitsy (fot. Wojciech Ryczer)

Następnego ranka wypoczywaliśmy. Po południu rozpoczęliśmy powrót (z całym dobytkiem), który kontynuowaliśmy kolejnego dnia. Pogoda nie rozpieszczała. Ostatni odcinek naszej wycieczki okazał się prawdziwym sprawdzianem wytrzymałości. Silny wiatr i śnieżyca spowalniały marsz. Otaczał nas bezmiar gór, każdy szedł pogrążony we własnych myślach, walcząc z własnymi słabościami, jedynie co jakiś czas rozglądaliśmy się wokół siebie, by dostrzec gdzieś w oddali wychłodzonego towarzysza niedoli.


"Długi marsz" z powrotem. Waldorf w akcji
(fot. Michał Kasprowicz)

Do namiotu bazy głównej dotarliśmy o 3 nad ranem po 15 godzinach marszu. Następnego dnia przyjechał nasz kierowca, by zabrać nas do cywilizacji.

***

W wyprawie wzięli udział Wojciech Ryczer (UKA Warszawa/KW Warszawa), Rafał Zając (KW Wrocław) i Michał Kasprowicz (UKA Warszawa)

Owocem wyjazdu są dwie nowe mikstowe drogi:

  • Z-K (D+, 600m) na Piku Plaza (4912 m)
  • Nordic Walking (AI5/5+, M4 z miejscem M5, 1000 m, 2 dni) na dziewiczym Piku Granitsa (5370 m)


Pik Plaza (4912 m) z wrysowanym przebiegiem nowej drogi "A-K". Przerywaną linią
zaznaczono planowaną diretę (fot. Michał Kasprowicz)


Ściana Piku Granitsa (5370 m) z wrysowaną linią drogi "Nordic Walking"
(fot. Michał Kasprowicz)

Pełną galerię zdjęć z wyprawy znajdziecie tutaj.

***

Wyjazd został dofinansowany przez Polski Związek Alpinizmu, któremu serdecznie za to dziękujemy. Podziękowania kierujemy również do sponsorów – firm HiMountain, Kingston, Maw Telecom oraz Monkey’s Grip. Dziękujemy wszystkim osobom, które wsparły nas organizacyjnie i informacyjnie, zwłaszcza Paulowi Knottowi (New Zealand Alpine Club) i kolegom z Sekcji Grotołazów Wrocław. Specjalne podziękowania kierujemy również do Gosi Biczyk z Biszkeku.

Michał Kasprowicz

Tagi:



  • Komentarze na forum Dodaj swój wątek
    Brak komentarzy na forum