26 października 2009 20:44

Zupełnie sam na El Capitanie – Marek "Regan" Raganowicz

Kiedy wjeżdżałem do Doliny i jak zawsze dziwiłem się, jak wielki jest El Capitan, wiedziałem już, że moim celem będzie Tangerine Trip. Niedługa jak na tamtejszy standard droga kończy się po 17 wyciągach o trudnościach C3/A2/5,7.


Marek Raganowicz

Wspinanie solo na tej linii jest dość trudne, głównie ze względu na trawersy. Droga jest w większości przewieszona i osłonięta od deszczu. Jedynie dwa ostatnie wyciągi przebiegają w linii cieków wodnych. W czasie przejścia musiałem wbić jednego haka w trudnościach, bo płytki na sky hooki były oberwane. Później jeszcze dwukrotnie sięgnąłem po młotek i haki, ale o tym później…


"Tangerine Trip" od dołu

Pod względem urody zdecydowanie mogę wyróżnić piękno trzech wyciągów – 5, 10 i 12… Wyciąg nr 5 to długi 57 metrowy trawers nad okapem (solidne C3), który pochłania cały sprzęt i jest interesujący zarówno dla prowadzącego, jak i dla czyszczącego. Wyciąg nr10 z różnorodnością rys w rozmiarach na camy od 5 do 000. No i oczywiście wyciąg nr 12, gdzie musiałem wbić beaka, żeby dosięgnąć do pierwszej szczeliny na mikrokoski.


Najpiękniejzy wyciąg drogi

W moim odczuciu na tej drodze jest zbyt wiele nitów. Nie w znaczeniu nadkompletu, lecz raczej w rozumienia wymuszenia drogi. Charakterystyczną cechą tej linii jest to, że obok zacięć i pozornie narzucających się formacji mamy ciągnące się rządki nitów. Wspinałem się bez pośpiechu i samo przejście  Tangerine Trip zajęło mi 7 dni. W ścianie byłem jednak aż 10 dni i zwłaszcza dwa ostatnie zapamiętam jako jedne z najtrudniejszych dni w górach, jakie przyszło mi przeżyć.


Typowa drabina nitów

Tuż przed moim wejściem w ścianę angielski solista musiał zjeżdżać z New Dawn zostawiając wbrew planom poręczówki, bo niedźwiedź rozszarpał mu pojemniki z wodą i dobrał się do jedzenia. Przyznam, że trochę się tym zestresowałem, zwłaszcza, że kiedyś miałem podobne przygody i choć udało mi się wtedy uratować moje zapasy, to tym razem zacząłem wspin zaraz po podejściu z dwoma worami. Pierwszy wyciąg kończyłem po ciemku, a że czołówka została na dole, nitów szukałem jak ślepiec z białą laską. Noc spędziłem w swoim przytulnym „portalu”, w którym przeleżałem cały następny dzień, przeczekując śnieg, deszcz i grad.

Kolejnego dnia w ścianie były już dwa inne zespoły i prawdę mówiąc zrobiło się trochę tłocznie. Na szczęście oba z nich zaczynały pierwsze wyciągi wchodząc wariantem prostującym przez Lost In America (A3). Jeden z prowadzących wypruł stare heady na pierwszym wyciągu i na biwaku celebrował swoje cudowne zatrzymanie na 2 metry przed glebą. Ponieważ wszystko to działo się poza moją strefą wspinu, miałem trochę spokoju. Niestety, jeśli szuka się samotności w ścianie, to El Cap nie jest do tego najlepszym miejscem. Później spotkaliśmy się na jednym ze stanowisk i okazało się, że jeden z tamtejszych wspinaczy udziela się na forum Supertopo. Świat wirtualny wspinania nieoczekiwanie się zmaterializował…


Okap na czwartym wyciągu


I wyciąg szósty

Następne dni były gorące, pełne małpich okrzyków w całej Dolinie. Ręce bolały mnie od przepinania na nitach. Wyciąg 8 powszechnie uważany jest za kluczowy na drodze, ale jedyne, co z niego zapamiętałem, to wahadło z użyciem największego skyhooka i cam hooki, które siedziały lepiej niż cokolwiek innego. Zaraz potem w ścianie spotkałem Koreańczyków. Czteroosobowy zespół wspinał się, śpiewał i był w „konekcie” z całym światem dzięki krótkofalówkom oraz grupie koordynującej z Camp IV. Ciekawe, że jeden z Koreańczyków powtarzał „drogę węgierską” na Kedar Dome, gdzie nasz Dream Team kiedyś wytyczył piękną linię, i gdzie przed laty poległa moja (w zespole) próba wspinania. Zrobiliśmy parę zdjęć, wymieniliśmy polskie i koreańskie słowa i znowu zostałem sam.

Biwakowałem na wyciągu 15. Prawdę mówiąc wieczorem miałem poczucie jakiejś zupełnej pustki wokół siebie. Nawet moje małpie nawoływania pozostawały bez odpowiedzi. Na niczym jednak bardziej mi nie zależało niż na skończeniu drogi, więc mimo lekkiego deszczu wstałem i zacząłem wspinanie przed siódmą rano. Do szczytu zostały dwa wyciągi. Jeden C2 i drugi bardzo łatwy (5.6 czyli jakieś V w polskiej skali). Już w połowie początkowej drabiny nitów deszcz zaczął padać bardzo intensywnie, a za 20 minut rozszalała się burza o takiej sile, jakiej jeszcze w górach nie spotkałem.


Początek burzy

Ścianą płynął regularny strumień deszczu. Rysy były wypełnione wartko płynącą wodą. Nie sposób było osadzać camy, ani nawet rozpoznać rozmiarów szczelin. W jednym miejscu na ślepo wbiłem beaka, a w innym (5,6) jedynkę. Byłem całkowicie zalany wodą. Z butów się wylewało, a stopy miałem przemarznięte jak w zimie.


Biwak w czasie pierwszej burzy


Na celebrowanie zwycięstwa przyszło mi czekać jescze parę dni

Prowadzenie wyciągu skończyłem chyba trochę przed południem. Nie mogłem się zatrzymać, bo nie było wyjścia. Musiałem zjeżdżać, zwolnić wory, wyczyścić wyciąg w wodzie zalewającej mnie przy każdym ruchu, w końcu wyholować mój dobytek i zacząć następny odcinek. Zaraz na jego początku musiałem się jednak poddać. Przehaczyłem zacięcie (5,6), po czym otrzymałem takie uderzenie huraganowego wiatru z deszczem, że zjechałem na półkę i założyłem tropik z portaledga na głowę po to, żeby choć chwilę odpocząć od szaleństwa burzy. Za chwilę rozbiłem ramę gniazda i położyłem się z postanowieniem przeczekania obłędu żywiołów. Miałem około 25 metrów do szczytu i absolutnie nie byłem w stanie tam dojść. Wody i gazu miałem wystarczająco dużo, wiec martwiłem się tylko narastającym głodem. W beznadziei czekania zjadłem nawet skóry z pomarańczy…


Dzień po burzy

Na szczęście następnego dnia w południe uspokoiło się na tyle, że walcząc z zawrotami głowy, dowspinanałem się do końca drogi i z najpotrzebniejszymi rzeczami zszedłem do Doliny. Okazało się, że w czasie burzy byłem jedyną osobą na El Capitanie. Dlatego w przeddzień wieczorem nikt nie odpowiadał na moje małpie krzyki. Zaraz później w przeczytałem w gazetach, że to była najsilniejsza burza od prawie 50 lat i wcale nie byłem zaskoczony tym newsem. Jedynym pocieszeniem po tej przygodzie jest to, że teraz mogę powiedzieć – ” Kiedyś byłem absolutnie sam na ścianie El Capitana”.


Pierwsze chwile po powrocie ze ściany

Marek "Regan" Raganowicz