18 września 2009 08:01

Diretissima Japońska na Eigerze klasycznie

Dwóch znakomitych alpinistów i specjalistów od Eigeru  – Niemiec Robert Jasper i Szwajcar Roger Schäli dokonali klasycznego przejścia Diretissimy Japońskiej na północnej ścianie Eigeru. Nazywana przez wspinaczy „Super-Diretissimą” droga o klasycznej wycenie 5.13b/8a M5 (10- UIAA) jest aktualnie najbardziej wymagającą linią na tej niesamowitej ścianie (zob. Drogi północnej ściany Eigeru).

Przez sześć ostatnich lat projekt uklasycznienia drogi nie dawał Jasperowi spokoju. Wspólnie ze swoim przyjacielem i partnerem wspinaczkowym Rogerem Schäli próbował uklasycznić dwa kluczowe odcinki drogi tzw. trudna rysę „Difficult Crak” i Rote Fluh. Monolit Rote Fluh jest najtrudniejszym i najbardziej wywieszonym fragmentem północnej ściany. Ostatecznie uklasycznienie drogi, która biegnie właśnie przez ten najtrudniejszy fragment, stało się faktem w 40. rocznicę wytyczenia drogi w 1969 roku.


Pierwsze klasyczne przejście "Diretissimy Japońskiej" – Eiger
(fot. Franz Walter)

Trochę historii

Diretissima Japońska (5.9 A3, 1800 m, Imai-Kato-Kato-Negishi-Hirofumi-Kubo) została wytyczona przez japoński zespół na przełomie lipca i sierpnia 1969 roku. Powyżej tzw. Trudnej Rysy na klasycznej drodze z 1938 roku, Japończycy opuścili drogę pierwszych zdobywców, która odbijała w tym miejscu w lewo i postanowili przejść wznoszący się nad nimi 200-metrowy przewieszony monolit zwany Rote Fluh. Przerażająca lita, gładka skała z nielicznymi krawądkami i cienkimi rysami wydawała się niemożliwa do przejścia. Zespół japoński poruszał się  do góry w linii spadku kropli wody, chcąc wytyczyć idealnie prostą linię drogi. Wspinali się techniką hakową, wiercąc przy tym dziury pod 250 nitów.

Pierwszy raz Jasper zetknął się z drogą w 1991 roku. Podczas wspinaczki (jeszcze z użyciem techniki hakowej) przeżył straszny obryw skalny, co zmusiło go do odwrotu. Zaczął się wtedy zastanawiać, czy możliwe jest przejście klasyczne nie tylko monolitu Rote Fluh, ale w ogóle całej drogi. Wtedy jeszcze zardzewiałe nity osadzone przez Japończyków nie nastrajały pozytywnie do wspinaczki na granicy swoich możliwości.

Natomiast Roger Schäli po raz pierwszy zmierzył się z drogą podczas zimowego przejścia w 2002 roku. Latem 2003 roku razem z Simonem Anthamattenem, młodą gwiazdą szwajcarskiego alpinizmu, podjął próbę klasycznego przejścia. Pracowali nad przejściem drogi cale lato i udało im się uklasycznić większość monolitu Rote Fluh, ale spasowali na kluczowym wyciągu – przerażającym „Harakiri-Variation”, pozbawionym jakiejkolwiek asekuracji. Niestety z powodu dużego obrywu skalnego musieli zaprzestać wspinaczki po przejściu około 1000 metrów.  

Droga od drugiego pola lodowego jest bardzo narażona na ostrzał kamieniami generowany w górnej części ściany. Sam monolit Rote Fluh jest bardzo lity i skała na nim jest dobrej jakości. Pozostawionych tam było również dużo starych nitów. Natomiast ponad monolitem w górnej części ściany skała jest fatalnej jakości z bardzo słabą asekuracją. Niektóre stanowiska na najbardziej przewieszonej części monolitu zostały reekipowane w nowe spity.

Pod koniec sierpnia Robert i Roger podjęli kolejną próbę uklasycznienia drogi, która zakończyła się sukcesem.


Robert Jasper (na prowadzeniu) i Roger Schäli podczas uklasycznienia "Diretissimy Japońskiej" – Eiger
(fot. Frank Kretschmann)

Poniżej wrażenia Roberta ze wspinaczki:

28 sierpnia 2009. Temperatura nieznacznie powyżej zera, całkiem ciepło, jak na północna ścianę Eigeru. Wysoko w górze widzimy czarne pasy wody lejącej się przez monolit Rote Fluh – dokładnie tam, gdzie zamierzamy się wspinać. Mokra ściana czeka na nas i obaj mamy wątpliwości, co do sensu wybierania się tam i próbowania kluczowego miejsca w takich warunkach. Trudności cały czas w granicach 7b/7c, trudne bulderowe ruchy po małych chwytach i mikro krawądkach i w końcu crux – 5.13b/8a w samym środku północnej ściany Eigeru. Ściany prawie dwa razy wyższej niż granitowe olbrzymy z Yosemitów.

Podczas dwóch ostatnich prób Roger i ja próbowaliśmy uklasycznić Rote Fluh. Jeszcze nigdy nam się to nie udało, głównie z powodu fatalnej jakości ściany, ciągłych obrywów skalnych, złej pogody i zardzewiałych 40-letnich nitów, którym nie można było ufać. Blisko połowa chwytów na Rote Fluh jest mokra. Częściowo mokre są również dwa z najtrudniejszych wyciągów i potrzebujemy kilku prób, nim udaje się nam przejść je klasycznie.

Mokrymi i zmarzniętymi palcami poruszam się od chwytu do chwytu cały czas do góry. Ciasne baletki ciągle ześlizgują się, bo nie czuję nic przez zdrętwiałe place u nóg. Ślepo wykonuję zapamiętane wcześniej ruchy, nie mając czucia w kończynach. Już tylko siłą woli poruszam się do góry odnajdując w sobie nieznane wcześniej pokłady energii. Za trzecią próbą w końcu robię ten wyciąg. Teraz wiem, że możemy tego dokonać. Następnego dnia (29 sierpnia) pogoda się pogorszyła i spędzamy cały dzień w swoim namiocie na Stollenloch. Ciśnienie powietrza idzie w górę po południu i zgodnie z przewidywaniami pogoda zmienia się w nocy na lepsze. To nasza szansa na kolejny dzień.

30 sierpnia startujemy w środku nocy. Szybko wspinamy się przez drugie pole lodowe, które jest teraz dużym polem gołoledzi z wystającymi kamieniami i wchodzimy w ogromny, przerażający headwall. Robi się ciężko. „Brocken Pillar” ze swoją luźną skałą uniemożliwiającą założenie jakiejkolwiek solidnej asekuracji, tylko z kilkoma starymi i zardzewiałymi hakami pozostałymi po Japończykach, które z pewnością były wiele razy trafione przez spadające kamienie.

Gwiżdżący dźwięk spadających kamieni przywraca nas szybko do rzeczywistości. Krótko przed osiągnięciem „Centerband” wypada nasz trzeci zaplanowany biwak. Bombardowanie kamieniami nagle się wzmaga. Kamień wielkości pięści trafia w mój kask i prawie go rozwala. Na szczęście uderzenie to nie zwaliło mnie z nóg i nie odpadłem od ściany. Zmęczeni rozkładamy nasz namiot. Ostrzał kamieniami nie ustaje w nocy i nasz namiot obrywa jeszcze kilka razy. Próbujemy dać naszym napiętym do granic wytrzymałości nerwom choć trochę odpoczynku. Po małym poczęstunku w końcu wpełzamy do śpiworów. Pomimo tych wszystkich przeciwności udaje nam się odzyskać trochę sił na następny dzień.

Tak, jak w ostatnich dniach zmieniamy się na prowadzeniu. Na „Sphinx Pillar” Roger walczy jak samuraj i uklasycznia stary wyciąg 6 A2 – teraz ten wyciąg to mocne 7b. Po kilu typowo alpejskich (mikstowych) wyciągach i przeraźliwych trawersach w końcu osiągamy szczytowe pole lodowe. Stary, przymarznięty plecak -zostawiony tam prawdopodobnie przez Jeffa Lowe –  dostarcza nam potrzebnego sprzętu, ponieważ zabraliśmy ze sobą tylko dwie śruby lodowe. Witani przez ostatnie promienie zachodzącego słońca wychodzimy z wiecznego cienia północnej ściany Eigeru i z ulgą padamy sobie w ramiona na szczycie. Zrobiliśmy to.

Wilan

Źródła: robert-jasper.de, planetmountain




  • Komentarze na forum Dodaj swój wątek
    Brak komentarzy na forum