4 kwietnia 2009 08:01

A l’Americane – IV cz. cyklu narciarskiego

PATRON CYKLU ARTYKUŁÓW
O HISTORII FREERIDE’U

Ze wspomnień amerykańskiego snowboardzisty:

…Tamtej jesieni przeprowadziłem się do Chamonix, ciekawy legendarnej doliny otoczonej przez „ekwiwalent 15 Wielkich Tetonów”. Myłem naczynia, byłem modelem strojów narciarskich dla szwedzkiego fotografa, kupiłem lokalny ski pass i znalazłem dziewczynę z Australii. Cham było dla mnie latami 60. (…) W kontekście górskim, było zaś szkołą wyższą…

…Widziałem wyczyny lokalnych Francuzów, legendarnych ekstremalistów jak Bruno Gouvy, Jean Marc Boivin i Patrick Vallencant, a nawet sam odbyłem kilka wspinaczek w towarzystwie innej gwiazdy – snowboardzisty Alaina Moroni. Zrozumiałem, że dużo z tych gości w Chamonix żyło z tych rzeczy. Byli znani publice i prasie. To było OK, to mogło się stać!

David le Breton, antropolog i socjolog, podejmując temat ryzyka w sportach ekstremalnych stworzył pojęcie Neo-Aventurer – wyczynowiec, dla którego egzystencji potrzeba audytorium pochodzącego z szerszego kręgu, niż wąskie środowisko. Trójka Boivin, Gouvy i Vallencant byli pierwszymi przedstawicielami tego zjawiska. Wywrócili zasady dyskrecji w aktywności górskiej i nie tylko przydali komercyjny atrybut ryzyku, ale także nowy wyraz górskim wyczynom.

Boivin czy Gouvy wymyślali coraz bardziej szalone pomysły przyciągające media. W 1980 roku Boivin zrealizował tryptyk nazwany ski-delta-solo na Matterhornie – zjazd wschodnią ścianą, wspinaczka północną i odlot ze szczytu na lotni. Co prawda nie udało mu się dokonać tego w jeden dzień ze względu na warunki pogodowe, jednakże film nakręcony ze zjazdu, z kluczowym kilkumetrowym skokiem na grani Hörnli, wprawiał wielu widzów w osłupienie.

Ręce mi się pociły, jak go oglądałem – wspomina jeden z uczestników festiwalu w Telluride – robił skręt, po czym ześlizgiwał się 40 stóp z drgającymi nartami i górną ręką wbitą w śnieg, aby w końcu uzyskać wystarczającą kontrolę na kolejny skręt.


Boivin na Matterhornie

Niewątpliwie Boivin posuwał granicę poza wyobraźnię nawet samych narciarzy ekstremalnych, deprecjonując wszelkie skale trudności, które próbowano tworzyć – o zjeździe na południowo-zachodniej ścianie Dru*, Anselme Baud pisze, iż walory narciarskie są tam bardzo względne.

Surrealistyczny pomysł Gouvy’ego polegał zaś na wyskoku ze spadochronem z helikoptera i lądowaniu na szczycie Dru, podczas którego ledwie uniknął katastrofy, co można obejrzeć na filmie Bruno Gouvy surf La Niche Petit Dru Chamonix:

Następnie zjeżdża na linie do śnieżnej niszy nachylonej pod kątem 50 stopni w ścianie igły, aby przejechać te 250 metrów na desce i odlecieć z końca niszy na glajcie. Jak opowiada wspomniany amerykański snowboardzista:

…Pamiętam, jak poszliśmy do baru i obejrzeliśmy ten film, jak Gouvy wyskakuje z helikoptera na czubek Dru, zjeżdża go na desce, rozpina swojego glajta i odlatuje w dół w doliny. Jak to widziałeś i byłeś młody i ambitny, musiałeś stwierdzić, że możliwości są nieograniczone…

Tak długo, jak długo pozostałeś żywy.

Jeżdżąc samotnie wielokrotnie zbliżyłem się do tej granicy. Aż w końcu pewnego dnia usłyszałem, że sam Gouvy, odziany w swój opływowy kombinezon Marlboro służący do bicia rekordów prędkości, wyskoczył z helikoptera na szczycie Verte, zrobił kilka skrętów i poleciał tysiące metrów na spotkanie ze śmiercią…

Komercjalizacja zjazdów ekstremalnych niosła ze sobą presję na zjazd określonego dnia, kiedy umówiono ekipę filmową, co dodawało nowy wymiar ryzyku. Wspomina o tym Laurent Giacomini:

Publiczność była pierwszym krokiem w kierunku czegoś innego. Nie miałem ochoty oglądać kamery, jeśli warunki nie były odpowiednie. To mogło cię motywować do zjazdu. To było jak nabój. (…) Aby żyć szczęśliwie, żyjmy w ukryciu.

Jednakże ani Boivin, ani Vallencant nie zginęli w trakcie uprawiania narciarstwa ekstremalnego, ani tym bardziej przy okazji wyczynów dla publiczności. Nie byłoby sprawiedliwe zarzucać im pełną komercjalizację i całkowity brak skromności w dokonywanych zjazdach.

Czytając wywiady z Patrickiem nietrudno dostrzec przemianę, jaka zachodziła w jego nastawieniu do wyczynu i popularności. Gdy na początku lat 70. wszyscy mówili o osiągnięciach Saudana, Vallencant, Patric nie ukrywał, że zamierza publikować informacje o swoich zjazdach i czerpać z tego korzyści finansowe. Jednak już doświadczenie z kuluaru Couturier, gdy wybór etyczny, jakiego podjęli się wchodząc od dołu nie zapewnił im prawa do pierwszego zjazdu, nagłaśnianego w mediach w sposób abstrahujący od jakiejkolwiek etyki, spowodował rozbieżność, jaką Vallencant dostrzegał między mediami, a jego osobistym doświadczeniem.

W odniesieniu do prasy, reklamy, sławy, zacząłem nabierać dystansu. Nadal nie wystarczająco, ale to był początek. Fundamenty już więcej tam nie leżały.

Wreszcie, kilka lat później, udzielając wywiadu dla „Montagnes Magazine” mówi:

Nie pieniądze są podstawą. Zawsze uważałem, że góra wszystko relatywizuje. Wspinaczka, góry, to sposób życia tak pasjonujący, że nie da się inwestować w inne rzeczy. Muszę iść w góry, ale nie potrzebuję jachtu.

W podobnym świetle postawę Patricka pokazuje historia upadku szkoły off-piste, którą założył na początku lat 80.

Myślałem, że założyłem tę szkołę, aby mnie chroniła przed problemem braku pieniędzy. Najpierw odważyłem się prosić o nie moich klientów. Po trzech wyjściach, stawali się moimi przyjaciółmi i nie ważyli się do mnie dzwonić wiedząc, że nic od nich nie wezmę. Nie mogłem tak ciągnąć.

Patrick zginął w trakcie nietrudnej wspinaczki na skałkach, od spadającego kamienia.

Podobnie, Jean-Marc Boivin zjeżdżając w 1989 roku ścianą Nant Blanc – do dziś uznawaną za najtrudniejszy zjazd ekstremalny świata, zrezygnował z całej medialnej otoczki. Nie poprosił nawet fotografa, aby uwiecznić na kliszy zjazd tak doskonale widoczny ze szczytu Petit Verte, ledwie godzinę drogi od górnej stacji kolejki na Grands Montets. Na tę ścianę, którą od wielu lat obserwował czekając na wyjątkowe zaśnieżenie, wyruszył samotnie, aby zachować czystość stylu „pierwszego zjazdu”. Rok później zginął w trakcie skoku base jump z wodospadu Salto del Angel w Wenezueli.

W czasach, gdy komercjalizacja na dobre wkroczyła w świat ski extreme w dolinie Chamonix, za oceanem narciarstwo nadal miało wymiar bardziej ukryty, a wiele technicznych zjazdów dokonywano w samotności. Ludzie tacy jak Chris Landry, dekarz z Aspen, czy Steve Shea z rejonu Tetonów byli znani lokalnie, wąskiej publice. Owszem, zjazd Landry’ego wschodnią ścianą Pyramide Peak w Kolorado, powtórzony ledwie kilka lat temu, znalazł się w prasie masowej. Trudno było to jednak porównać z otoczką medialną, która towarzyszyła mistrzom z Chamonix.

Prawdopodobnie pierwszym artykułem, który rozpoczął nową epokę był „Ski to Die” w magazynie „Powder” z roku 1981. Przedstawiał wąską grupę narciarzy z zachodniego wybrzeża, który skakali ze skał promując swoje wyczyny jako ski extreme. Wielu tradycyjnych narciarzy-alpinistów traktowało ich raczej jak klownów, porównując to, co robią do zjazdu Miury ze spadochronem z przełęczy południowej na Evereście. Jeden nawet posunął się tak daleko, że wygolił sobie pas przez środek głowy na znak „anti-mohawk”, w nawiązaniu do tego, co ludzie pokroju Glena Plake’a, najbardziej znanego z grupy „cliff jumperów”, robili z koncepcją ski extreme. Krytycy może zbyt często nie dostrzegali, iż Plake spędzał czas także w Chamonix, jeżdżąc po tamtejszych klasycznych kuluarach i znał europejską koncepcję narciarstwa ekstremalnego, o której wyrażał się z szacunkiem.

Słowo extreme się zużyło – powiedział 10 lat po pojawieniu się historycznego artykułu w „Powderze” – jakiś koleś skacze z klifu i nazywa się narciarzem ekstremalnym – nawet się do tego nie zbliża.


Glen Plake

W 1988 roku Glen Plake, Scot Schmidt, Mike Hattrup, znani już publice amerykańscy narciarze, biorą udział w filmie Grega Stumpa, „The Blizzard of AAHHH’s”, kręconego trochę z konieczności w Chamonix. W Stanach rangersi deptali nam po piętach nie pozwalając na kręcenie filmu – mówi reżyser. Film stał się klasykiem za oceanem, i jak wspominał później Shane McConkey, wskazał nam inny kierunek rozwoju narciarskiego, niż zawody na tyczkach. Postaci z filmu zaczynają być ikonami tej aktywności w Stanach, a w przypadku medialnego Plake’a sława niemal równa się aktorom z Hollywood.

W tym samym czasie przemysł narciarski stanął przed potężnym spadkiem zysków, na rzecz branży snowboardowej. Paradoksalnie to rozwój technologiczny desek snowboardowych, czyli ujarzmienie problemu sztywności poprzecznej, dał podstawę do produkcji nart carvingowych, które pozwoliły z kolei na szybki progres, a tym samym doświadczenia narciarzy stały się bardziej rozrywkowe i mniej wymagające technicznie.

Jednocześnie, wprowadzane na rynek szerokie narty swoją stabilnością przybliżały doznania z jazdy w puchu do snowboardu. Te dwa elementy – zmiana stylu jazdy i nowy sprzęt przyniosły inną perspektywę podejścia do gór, które stały się dostępne dla dużo większej liczby narciarzy. Termin „freeride” dotąd używany w kręgach snowboardowych, wszedł do świata nart.

Na fali renesansu narciarskiego w 1991 roku zorganizowano pierwsze freeride’owe mistrzostwa świata w Valdez na Alasce, zwane jeszcze wtedy mistrzostwami w narciarstwie ekstremalnym – World Extreme Skiing Championships.

Komentarz Anselma Baud, zaproszonego jako sędzia na te mistrzostwa, najlepiej pokazuje różnice w stylu i podejściu do zagadnienia po obu stronach Atlantyku.

…U nas w Europie, termin narciarstwo ekstremalne był zarezerwowany dla zjazdów przekraczających 50 stopni w 1000-metrowych żlebach, a Ci tu skaczą z jakichś skał, robią z tego show i business. Nie, nie można zaprzeczyć, że to jest narciarstwo ekstremalne, to jest jak najbardziej ekstremalne…

Po kilku udanych edycjach mistrzostw w USA, koncepcja „a l’americaine” trafia do Europy. Po testach w Courchevel i Chamonix, show zaczyna się rozwijać: jest publika, są sponsorzy i pieniądze do zarobienia, a przede wszystkim jest fun!

Plake, Schmidt, Coombs, a potem Shane McConkey stają się legendami freeride, podobnie jak dwie dekady wcześniej w zakresie narciarstwa ekstremalnego Saudan, Vallencant czy Boivin.

Zwycięzca pierwszych mistrzostw Doug Coombs organizuje w 1995 roku w Valdez słynną firmę H2O zajmującą się heliskiingiem. Odkrywa dla siebie i przyjaciół, a później dla narciarzy z całego świata masyw Chugach na Alasce, gdzie panują wyjątkowe warunki puchowe. W latach 90. Valdez staje się dla freeriderów tym, czym w latach 70. Chamonix dla narciarstwa ekstremalnego.

Poszerza się także krąg tych, którzy ruszają z nartami w poszukiwaniu dziewiczych zjazdów. W latach 70. strome zbocza były domeną alpinistów, przewodników, ludzi zajmujących się górami i wspinaniem na co dzień. Istniał nawet etyczny wybór między twardym śniegiem, na którym technika musiała być bezbłędna, a jazdą w śniegu miękkim, co było traktowane jako ułatwienie.

W latach 90. strome zbocza w górach pokrywają nie tylko alpiniści, także narciarze, często byli zawodnicy w zjeździe, którzy każdą zimą pokonują długimi skrętami, na szerokich nartach, wiele ekstremalnych klasyków w puchu.

Najlepszym chyba przykładem jest zjazd sześcioma skrętami całego (700 metrów) kuluaru Gervasutti na Taculu, czego dokonał Yan „Bullit” Andre. W tym kontekście słynne „2500 skrętów” Saudana w kuluarze Marinelli brzmi dość absurdalnie.

…od początku zimy prawdziwy festyn przewija się przed naszymi oczami. Nawet tuż po dużych opadach śniegu, Glacier Ronde czy kuluar Cosmique na zachodniej ścianie Aiguille du Midi, stają się boiskiem śniegu, o czym trzydzieści lat temu moglibyśmy mówić w kategoriach science fiction. (…) W 2002 roku, gdy panowały wyjątkowo dobre warunki, widziałem jednego dnia 8 świeżych śladów na Gervasuttim…” – pisze Anselme Baud w swym doskonałym opracowaniu o zjazdach w masywie Mont Blanc.


Glacier Ronde

Glacier Ronde tuż po opadach zalepiają przewodnicy ze swoimi klientami, bo przecież 50 stopni w puchu, a Ronde ma renomę zbocza bez lawin, to nie to samo co 35 stopni w lodzie. Wystarczy kilka dni po opadach, ściana pustoszeje, krzyki zamierają, a poza zachowanymi gdzieniegdzie śladami nart tylko odległy most spajający szczyty Midi pozostaje znakiem człowieka w królestwie lodu i kamieni. Wtedy w poszukiwaniu miękkiego śniegu wielu przenosi się do sąsiedniego kuluaru Cosmique, zbyt niebezpiecznego tuż po opadach. W lawinie w kuluarze łączącym Ronde z Cosmique zginął w 1996 roku Trevor Petersen, jeden z tych, którzy kontynuowali czysty styl Holzera, autor zjazdu wspaniałą północną ścianą Mount Robson w Kanadzie. Peter Chrzanowski poświęcił Trevorovi film „The Spirit”.

Filmy kręcone na Alasce rozwijają w głowach ludzi na całym świecie możliwości jazdy na stromych zboczach w puchu. To zmienia sposób podejścia do zjazdów wszędzie. Tam, gdzie do tej pory zjeżdżano przy stopniu zagrożenia 2, teraz nie obawiamy się zjechać przy 4. Gdzie zakładano zjazd na linie, teraz po prostu się skacze. Jest prawdą, że zjazd od góry do dołu bez postojów, łagodnymi łukami, niczym efemeryczny malarz, jak powiedział Dominique Perret, jest techniką nie tylko bardziej bezpieczną ze względów lawinowych, także piękniejszą i bliższą naturze. Nawet legenda alpinizmu Emilio Comici, wspomniał niegdyś, jak kula śniegu się potoczy, taką linią zjadę na nartach. Zgodnie z kształtem zbocza – jest hasłem ostatniej ewolucji narciarstwa w terenie.

W wielu wypadkach nie bierze się jednak pod uwagę, że śnieg nie jest taki sam i nie trzyma się na takich samych zboczach w każdym miejscu. Pod wpływem filmów kopiujemy wyczyny ze zboczy Alaski, gdzie śnieg, podobnie jak w Peru, trzyma się na dużo bardziej stromym nachyleniu, niż w Europie, w której podobne warunki zdarzają się niezmiernie rzadko. Doświadczeni alpiniści wskażą nawet różnicę między zagrożeniem lawinowym w Tatrach i w Alpach, na niekorzyść tych pierwszych.

Aspekt ten, często niedoceniany prowadzi do rosnącej liczby wypadków, a wśród mieszkańców Chamonix wręcz wprowadza swego rodzaju obycie i obojętność na śmierć. Bynajmniej nie tylko młodzi, niedoświadczeni „les americaines” padają ofiarą lawin. W jednym tylko 2004 roku zginęli w trakcie zjazdów „klasykami” alpiniści tej klasy, co Dede Rhem – na zboczach Hellbronnera, które znał jak własną kieszeń, Jean-Claude Mosca w kuluarze Cosmique, instruktor l’Ecole Militaire de Haute Montagne (EMHM), związany z tą formacją i szkołą od 1968 roku, czy Edouard Baud – syn Anselma w trakcie wykonywania skoku z nawisu w kuluarze Gervassutti.

Wielu stwierdziło zatem, że lekceważenie zboczy, czy warunków, przy których ruszamy w góry dotyczy także najlepszych. Nie trudno znaleźć jeszcze inny argument – zmianę warunków śnieżnych i lodowych na przestrzeni ostatnich kilku lat. Wiele pięknych zboczy, na których dokonano zjazdów w latach 70. jest w Alpach kompletnie przetopionych. Jeden letni sezon, w roku 2003, kiedy w Chamonix chodziło się w krótkim rękawku nawet wieczorami, zmienił góry nie do poznania. Tam, gdzie kiedyś mogłeś zjechać na nartach, co zresztą podają świeżo wydane przewodniki, teraz trzeba założyć linę i to wcale nie krótką, przeznaczoną do asekuracji na lodowcu. Stąd też cała wiedza nagromadzona latami o zboczach, które otrzymały miano klasyków jak Cosmique, Spencer, Gervasutti trochę się zdewaluowała.

PATRON CYKLU ARTYKUŁÓW
O HISTORII FREERIDE’U

Powracamy zatem do tych nieśmiertelnych zdań, które otwierają przewodnik Oppenheima:

…każde przejście zimowe nabiera w gruncie rzeczy posmaku pierwszego przejścia. Narciarz nigdy wiedzieć nie może ściśle, co go czeka na danej przełęczy. Choćby ją dwadzieścia razy przeszedł śpiewająco, za dwudziestym pierwszym – da mu taką szkołę, że zbaranieje. Ale czy w tem nie tkwi właśnie najwyższy urok życia a i nart poniekąd?

Zwykle wspominając początki jakiejś epoki, która sama w sobie nie była nawet jeszcze wyraźnie zarysowana dla jej pionierów, popadamy w nostalgię. Nie inaczej stało się ze wspomnieniem lat 70. w czasach, gdy zjazdy narciarskie stały się wyczynami sprzedawanymi publicznie, za którymi szły pieniądze i sława, zamiast, jak dekadę wcześniej aktywnością, poza kilkoma wyjątkami, słabo nagłaśnianą.

Jacky Bessat wspomina:

Nie dotykaliśmy żadnej kasy. Robiliśmy to dla przyjemności. Zjechałem kuluar północno-wschodni Tre la Tete i wróciłem stopem i z nartami na plecach. To są dobre wspomnienia. Jeśli dałoby się to powtórzyć, nie powtórzyłbym tego dla pieniędzy.

Wąska grupa pionierów znała się doskonale, i choć istniała konkurencja o pierwszy zjazd, nie ukrywano swoich celów przed innymi. Jacky opowiadał mi kiedyś o tych czasach:

Spotykało się innych w kolejkach jadących w górę, wymieniało doświadczeniami. Nikt nie miał przecież przewodnika, a ściany w większości nadal były dziewicze i każdy nowy zjazd miał w sobie wymiar eksploracji.

W tym kontekście Chamonix XXI wieku, gdzie nietrudno o dwójkę narciarzy kłócących się o swoją linię na kawałku świeżego puchu, brzmi dość osobliwie.

Termin narciarstwo ekstremalne wyszedł obecnie poza trudności i stał się bardziej filozofią oscylującą wokół takich wartości jak czysty styl, podejście od dołu, wybór drogi zjazdu, zakładanie zjazdów na linie. Faktycznie Vallencant i Baud od samego początku naciskali na respektowanie pewnej etyki, od samego początku istniały też dwa odmienne podejścia – reprezentowana przez Heini Holzera postawa alpinistyczna, i styl narciarski, bliższy dla Sylvaina Saudana. Freeride jest tym podejściem bardziej narciarskim, choć pewnie nie warto tworzyć na siłę podziałów, gdyż człowiek, który jednego dnia rusza w góry w poszukiwaniu czystości stylu, innego korzysta z kolejki w poszukiwaniu radości z jazdy w puchu.

Rozpocząłem ten cykl od zdania, że wiele jeszcze pozostaje do zrobienia w domenie narciarstwa. Może jednak nie tylko chodzi o to, aby robić, lecz jak robić, o czym opowie najlepiej kończący cytat z Davida le Breton:

„Zdobywanie niepotrzebnego” niesie ze sobą najwyższą wartość, symboliczną, jaka sama w sobie nadaje znaczenie naszej egzystencji.

Jedynie możliwa szlachetność, ta która unika jak dżumy przygody, poszukiwanej przez wielu w zmaganiach o pojęcie najważniejszego znaczenia, jest bezimienna; przejawia się w formie wyczynu, dokonanego przez człowieka, który nie zostawia żadnego śladu, a zadawala się jedynie zrealizowaniem niemożliwego i milczeniem.

***

*Sprostowanie od autora dotyczące zjazdów z Dru.

Nisza, ktorą zjachał Bruno Gouvy jest oczywiście w północnej ścianie Dru. Jednak zjazd Jean-Marc Boivina, o którego sensowności z powątpiewaniem wyrażał się Anselme Baud (droga 89b w wydanym przez niego przewodniku) jest faktycznie po przeciwnej stronie. To żleb przecinający południowo-zachodnią stronę góry, opadający z przełęczy pomiędzy Petit Dru, a Grand Dru.

Odsyłam do zdjęcia, a następnie na trzecie z kolei zdjęcie ze strony Chrisa Noble, wieloletniego fotografa magazynu Powder, który towarzyszył tego dnia Boivinowi, a także innym ekstremalistom z Chamonix w latach 80. Zwróćcie uwagę na charakterystycznie podciętą górną część żlebu, widoczną na obu zdjęciach.

Nie jest to zatem zjazd ściśle ścianą południową, jednak w większości zestawień narciarskich tak go klasyfikowano. Oczywiście podobnie jak przy wyczynie na niszy po stronie północnej, Boivin pokonał ścianę oddzielającą śnieżne kuluary zjazdami na linie, stąd zdanie Baud o względnych walorach narciarskich.

Co ciekawe, zjazd ten był tylko częścią jednej ze słynnych łańcuchówek lat 80. 17 kwietnia 1987 roku Boivin przenoszony z miejsca na miejsce helikopterem, zjechał ścianę południowo-zachodnią Aiguille de Moine, opisywany żleb z Dru, kuluar Whymper na Verte, les Courtes oraz ścianę południową z Walkera na Jorasses. Na koniec odleciał na glajcie do Courmayeur!

Poprzednie artykuły cyklu:

Kris Lizak




  • Komentarze na forum Dodaj swój wątek

    Dru [3]
    Drobna uwaga - chyba raczej powinna być mowa o północnej…

    4-04-2009
    makar