12 listopada 2008 10:52

Australia cz. 3

Opuszczamy Zachodnią, a potem Południową Australię. Granicząca z nią Wiktoria to zupełnie inny świat. Widać to na pierwszy rzut oka, nie wysiadając nawet z naszego campera. Przy drodze zamiast zmasakrowanych zwłok kangurów, wombatów i strusi, tabliczki: „potrąciłeś zwierzę zadzwoń, przyjedziemy z pomocą”. Wreszcie Australia, jakiej oczekiwaliśmy :-)

Położone ok. 300 km na północ od Melbourne Góry Geriwerd – święta ziemia Aborygenów do dziś zaborczo zwana Grampiansami – rozbudziły nasze wspinaczkowe i eksploracyjne ambicje. Pierwsze zetknięcie z kultowym Taipan Wallem to prawdziwy szok, nawet, a może zwłaszcza dla wspinaczy, którzy sądzą, że coś tam świata i skały liznęli. Fantazyjnie kolorowe ścieki wyznaczające linie dróg i nieprawdopodobne nasycenie kolorów ściany dawało wrażenie dobrej halucynacji, a nie realnej sytuacji, w której wreszcie (po blisko miesiącu w trasie) się znaleźliśmy. Nie narzekamy, bo w końcu podróżować – jak nam w kółko przyśpiewuje Kora – jest bosko!!!


Taipan Wall – bez komentarza (fot. Jacek Kudłaty/SIGMA/Pro)

Grampiansy i położony opodal Mount Arapiles to mekka niezwykle modnej w Australii wspinaczki tradycyjnej (czyt. na własnej asekuracji), a nieliczne drogi sportowe w większości wymagają żelaznej psychy, tudzież dołożenia pomiędzy spitami czegoś jeszcze. Z lenistwa i wygody zakładamy, że obdarzeni jesteśmy tym pierwszym -:)  

Tak więc napadamy wreszcie na skały, które porozrzucane na terenie Parku Narodowego ciągną się na przestrzeni blisko 100 km. W końcu jesteśmy w Australii i teoretycznie powinniśmy już przywyknąć do jej stałego rozmiaru – konkretnego XXXL. Ciężko jednak objąć umysłem fakt, że jeśli śpimy na campie Stapylton położonym u podnóża Taipana, to tu też się wspinamy, bo następny camp Bundik zaszyty w eukaliptusowym lesie opodal  kolejnego sektora Gallery, jest oddalony o 70 km. Camp to zresztą bardzo szumne określenie na kawałek miejsca pod namiot w buszu lub lesie.


Obudzony koala w naturze to nie lada gratka, Cape Otway (Jacek Kudłaty/SIGMA/Pro)

Naszą przygodę ze wspinem zaczynamy od Gallery, który ze swoimi 12 mocno przewieszonymi drogami jest idealny na co najmniej dwie wizyty wiosłowania po klamach. Skały nie będę nawet starał się opisać, bo zapewne słów braknie. Wspaniałe uczucie ruchu do góry, a nie do przodu i to bryką, co miało miejsce przez ostatni miesiąc, wprawia nas w euforię.

Warunki  idealne. 20 st. C w słońcu pozwalają na powolne pobudzenie do nowego, mamy nadzieję, wspinaczkowego życia. Środkiem ściany biegnie niezwykle estetyczna droga Monkey Puzzle 28 (7c+). To wyjątkowo długa, jak na Australię linia, 30 metrów wytrzymałościowego wspinu w narastającym przewieszeniu. Czegoś równie wspinowego już dawno nie widziałem. Odkładam ją na potem, czaję się, aby spróbować szczęścia w dogodnym momencie. Zapewne zabawimy tu parę dni. Kto wie, może i uda nam się gdzieś w pobliżu wynaleźć dziewiczy kawałek ściany na nowe drogi.


Gacek na "Two Tribes" 24 (7a+), Gallery

Od lokalnych wspinaczy, których mimo idealnych warunków jest jak na lekarstwo, dowiadujemy się o nowo odkrytym klifie. Jak większość tutejszych ścian został namierzony przy pomocy Googla Earth – niezbędnego narzędzia dla tutejszych eksploratorów. Najpierw szalony rajd naszym campowozem przez piaskowe wydmy, na których jeśli byśmy tylko zwolnili poniżej 80km/h, to stalibyśmy do dziś, następnie dobre pół godziny po wymaczetowanym buszu doprowadza nas do zakątka typu „stworzenie świata”. Kolorowe papugi na drzewach, sączący się spod ściany strumień i uskakujące w busz kangury – to jak się okazuje jedynie dodatek do wyśmienitego wspinu. W ciągu jednego dnia w 100% wyczerpujemy możliwości sektora.  Ravine ze swoimi 10 średnio trudnymi max 26 (7b+), lecz niezwykłej urody drogami daje nam obraz, w jak bardzo wyeksplorowanym wspinaczkowo terenie się znaleźliśmy.


Dwunastu Apostołów, z czego zostao już tylko siedmiu (fot. Jacek Kudłaty/SIGMA/Pro)

Żal opuszczać miejscówkę (camp Bundik), gdzie co rano budzimy się w towarzystwie kangurów. Planujemy kolejny dzień rozwspinu przed odkładaną na „po reście” wizytą na Taipanie. Tam jedna z nielicznych obitych dróg to Groovy – mityczne 28 (7c+), na które z racji rozłożonego na 30 metrach ciągu trudności ostrzę sobie zęby.

Muline Creek to kolejny sekretny rejon i chyba największe nagromadzenie trudnych dróg na całym kontynencie. Blisko godzinne drapanie się pod ścianę w palącym słońcu, po niezwykłym połączeniu piargów i buszu sprawia, że marzymy o wygodnej ścieżce wyprowadzającej pod ściany niczym we francuskim Ceuse. Za to czerwone ściany w fantazyjne wzory, bardziej niż skałę przypominają dzieło niezwykle natchnionego artysty, który przy swojej kompozycji wziął oczywiście pod uwagę nas – wspinaczy.

Kilka krótkich, bo zaledwie 17-20 metrowych, niezwykle bulderowych dróg o trudności 33 (8C) obok siebie sprawia, że karki bolą nas od zadzierania głowy, a ręce same się pocą. Znając jednak swoje miejsce w szeregu podążamy w stronę jedynego w rejonie 24 (7a+).  Rozgrzeweczka na biegnącej niemal w dachu linii nieźle nas zgrzała, wymuszając nie tylko optymalną pracę ciała, ale i ducha. Lecimy ją na dogrzewkę kilkakrotnie i wcale nie robi się łatwiejsza. Następna droga z gatunku tych, jak nam się zdaje w zasięgu, to Eye of the tiger 30 (8a+) – nazwa jak najbardziej adekwatna do linii, która wiedzie w dachu idealnie po krawędzi tygrysiego oka (największe tutaj arcydzieło nieznanego artysty). Niezwykle trickowe miejsce w dachu zrzuca nas po kolei.


Sławek i bliskie spotkanie z tygrysim okiem "Eye of the tiger" 30 (8a+), Muline Cave
(fot. Jacek Kudłaty/SIGMA/Pro)


Mateo na "Army of Ants" 26 (7b+), Sentinel Cave (fot. Jacek Kudłaty/SIGMA/Pro)

Schodząc spod ściany snujemy ambitne plany na najbliższe dni z przystawkami typu Monkey Puzzle i Grovy w rolach głównych. Tymczasem chwila zagapienia i zjeżdżam tyłkiem po piargu, hamując nadgarstkami. Shiiiittt!! Dłoń rozpruta do mięcha i to idealnie na wewnętrznej wspinaczkowej stronie.

Budzimy się w cieniutkim nastroju, deszcz wali o tropik, a temperatura poniżej 10 st. C. Niezła wiosna, jeszcze wczoraj było 30 st. Ponoć takie skoki aury to o tej porze roku norma. Patrząc na pogodę z poprzednich dni mieliśmy kawał szczęścia. Podejmujemy trudną, ale wierzymy, że słuszną decyzję o odwrocie. Co najmniej tydzień przerwy na zagojenie rany postanawiamy spędzić, nie marnując cennego czasu, w drodze pod kolejną miejscówkę – położone 1500 km dalej Blue Mountains. Żegnaj Monkey, żegnaj Grovy, żegnajcie Grampiansy.


London Bridge przy Great Ocean Road, jeszcze 3 lata temu byy tu takie dwa
(fot.
Jacek Kudłaty/SIGMA/Pro)

Poprzednie relacje:

***

Jacek Kudłaty SIGMA/Pro 

Tagi:



  • Komentarze na forum Dodaj swój wątek

    i co z Australiaaa?? co to za nowosci?? [11]
    ja rozumiem ze sponsorzy , ludzieee z redakcji, wszyscy oczekuja…

    15-11-2008
    szmocny