20 czerwca 2008 08:01

Wizyta w Castle Hill

Chce mi się wyć! Jedziemy do Castle Hill, a za oknami naszej blaszanej puszki leje jak z cebra. Przejaśnień nie widać. Zanurzając się w niskie chmury, powoli przestaję wierzyć w zapewnienia lokalnych o tym, że tam nigdy nie pada. A jednak. Nagle zza chmur wychodzi słońce?! Niemożliwe! Po pokonaniu kilku zakrętów za przełęczą, Castle Hill – jeden z najlepszych rejonów boulderowych świata wita nas niebieskim niebem.


(fot. Nika)

Wszystko jest jak z bajki, zaczarowany świat, zaczarowana pogoda, my i nasza czterobiegowa japońska karoca. Wkrótce, na kolejnej prostej dostrzegamy bliźniacze zbocza usiane niezliczoną ilością skał i kamieni o fantastycznie gładkich kształtach. Przez moją nieuwagę, a raczej skupienie wzroku na czymś innym niż droga, już dwa razy prawie lądujemy w rowie. W końcu przerażona Nika chwyta za kierownicę i pozwala mi w spokoju podziwiać otaczające nas widoki.

Jak już wcześniej zdążyliśmy się przekonać, Nowa Zelandia nie jest krajem odludnym i czasem trudno jest znaleźć, szczególnie w pobliżu głównych atrakcji turystycznych, jakiekolwiek  miejsce parkingowe. Mimo, iż Castle Hill do owych nie należy i tak pobocze drogi zapchane jest w większości wypożyczonymi samochodami.


Atrakcje Arthur’s Pass (fot. Nika)

Po cudzie, jaki wydarzył się na przełęczy, tłumy są ostatnią rzeczą, która mogłaby nam przeszkodzić w wieczornej sesyjce wspinaczkowej. Parkuję samochód, cały czas gapiąc się na srebrno – szare grzyby skalne. Szybko organizujemy popołudniową przekąskę, wszystko zalewamy maleńkim espresso i już po chwili, delikatnie pobekując z przejedzenia, dotykamy tego cudownego wapienia.

Castle Hill to w zasadzie wielka niecka ukryta wysoko w górach, na którą składa się 4 – 5 pól skalnych dokładnie pokrytych wapiennymi boulderami. Dwa dostępne na rynku przewodniki opisują najbardziej znane Spittle Hill oraz sąsiednie Quantum Field, które oferują ogromną liczbę łatwych i średnich problemów (od V0 do V8-9). Pozostałe pola są poligonem dla najwyższej  klasy mocarzy z całego świata, którzy Spittle i Quantum wykorzystują, jako rozgrzewkę przed właściwymi projektami V13 i V14.


Kształty Quantum Field (fot. Nika)

Jednak lwia część wspinaczy odwiedza Castle Hill niejako przy okazji podróży dookoła Nowej Zelandii. Tak było też z nami. Nie mając zamożnego sponsora, a tym bardziej mistrzowskiej formy, podczas naszego dwumiesięcznego wypadu na koniec świata upchnęliśmy w nasz napięty plan tygodniowy stop w okolicach Spittle Hill.


Spittle Hill (fot. Nika)


Rozgrzewka na „Submarine” (fot. Nika)

Wchodząc pierwszy raz w ten wapienny akropol trudno połapać się, gdzie co jest. Lokalni wspinacze, mimo że nie jest ich zbyt wielu, zadbali o ilość problemów i ich wariacji w stopniu więcej niż bardzo dobrym. W niecce opisanych zostało około 4000 tysięcy problemów, tak więc aby znaleźć coś naprawdę wartego zdzierania skóry, czasami trzeba się dobrze nachodzić. Skała obfituje we wszelkiego rodzaju formacje i typy chwytów. Wszędzie czają się dziurki, od tych na jeden palec po ogromne dziury mieszczące w swoim wnętrzu dorosłego człowieka. Nie brakuje też oblaków, a wyjścia po wielkich obłościach są tutaj normą. Myślę, że ulubieńcom polskiego wapienia spodobałby się ten tutejszy, podobny w fakturze, dający jednak o wiele więcej tarcia. Część problemów jest delikatnie mówiąc wysoka, a trudności kumulują się często tuż pod topem boulderu. Z kolei lądowiska są w większości płaskie i pokryte miękką trawą.


Lokalny wspinacz na trickowym V5 (fot. Nika)


I jeszcze lokalny popis na „Generation X” V7 (fot. Nika)


A tu V5 dla bardzo odważnych (fot. Nika)

Do klasyków rejonu zaliczyć można: Opium highball za V7, Diablo V8, Mecca V7, House of Pain V10 po mono, Nasal Slip V4 dla tych z mocną psychą, Jocker V9 oraz znane z filmu „Frequent Flyers” – Fingers of Fury i Snake Eyes.


Philtrum V7 (fot. Nika)

Info praktyczne

Dojazd: Castle Hill leży w sercu południowej wyspy, 100 km na zachód od Christchurch, na drodze Arthur’s Pass. Najłatwiej jest tam się dostać mając własny samochód. Auto można też wypożyczyć już od 20$ za dzień. Ceny w zimie są nawet o połowę niższe.

Noclegi: Myśląc o noclegu mamy do wyboru 3 opcje. Pierwsza i zarazem najbardziej ekonomiczna to darmowy camp mniej więcej 15 km od Spittle Hill w kierunku Arthur Pass. Położony na poboczu drogi prowadzącej do resortu narciarskiego, jest ostoją dla wielonarodowościowej grupy wspinaczy, którym dla zachowania higieny wystarcza wychodek i rzeka. Klimat prawie jak z Podlesic z czasów przed Ostańcem. Oprócz wspinaczy miejsce to zamieszkuje Kea, endemiczny gatunek papugi alpejskiej. Drugą z możliwości jest pole namiotowe (8$ za osobę) w Sprinfield – 22 km w kierunku Christchurch, prowadzone przez niezwykle sympatyczne trio starszych państwa. Trzecia opcja to Hostel w tej samej miejscowości (cena jest dla mnie zagadką).

Warunki wspinaczkowe: Położone w alpejskiej scenerii 700 m. n.p.m. Castle Hill umożliwia wspinanie przez cały rok, oferując całkiem dobre warunki tarciowe, nawet w ciepłe letnie dni.

Dni restowe: Można się poszwędać po okolicznych jaskiniach, w zimie pojeździć na nartach lub pospacerować wokół bloków w poszukiwaniu ciekawych problemów. Jeśli macie ochotę popływać z delfinami lub połazić po lodowcach, to też istnieje taka możliwość. Chyba tylko w Nowej Zelandii wszystko to jest naprawdę w zasięgu ręki.


Tajwański Team w akcji (fot. Nika)

Mariusz Motyka




  • Komentarze na forum Dodaj swój wątek
    Brak komentarzy na forum