11 września 2007 08:01

FreeRajdy Subaru Climbing Team – nowa droga w Chinach

Qonglai Mountains to ciekawy, wciaż mało wyeksplorowany rejon, z wieloma niezdobytymi szczytami o wielkich, stromych ścianach. Najwyższą górą pasma jest Siguniang o wysokości 6250 metrów.

W skład trzyosobowej wyprawy weszli Marcin Kacperek oraz dwaj wybitni alpiniści młodego pokolenia, mający na swoim koncie doskonałe przejścia w Tatrach, Alpach i Himalajach: Przemysław Wójcik (nominowany w zeszłym roku do nagrody „KOLOS” w kategorii alpinizm za przejście dwóch nowych dróg w himalajskiej dolinie Myiar, w zespole z Michałem Królem) i Andrzej Sokołowski. Andrzej był w górach Qonglai jeslienią 2006 roku (patrz news) z Marcinem Rutkowskim i Marcinem Tomaszewskim.

Efektem działań tegorocznej wyprawy jest, pokonana z dwoma biwakami (jeden w górę, drugi w dół) i w stylu alpejskim, nowa droga – Droga Szkocka 1979 (VIII, 4xA0, 1000 m) na Niuxim Shan (4942m).

W ubiegłą niedzielę (02.09) deszcz padał nawet w Rilong, co niespecjalnie nas dziwiło – w końcu padało odkąd przyjechaliśmy. Prognoza dla Rilong obiecywała dzień bez opadów, ale doświadczenie z poprzednich tygodni mówiło nam, że kilkadziesiąt kilometrów w głąb dużych gór pogoda jest gorsza i przejaśnienia przeznaczone dla Rilong nie sięgają naszej okolicy. Postanowiliśmy nie korzystać z doświadczenia i z całą świeżością jaka nam pozostała zacząć wszystko od początku.


Krajobraz Qonglai Mountains

Wiedzieliśmy, że w ścianie, na która ostrzymy sobie zęby cały czas, praktycznie na pewno będzie śnieg uniemożliwiający trudną skalną wspinaczkę i potrzebowaliśmy celu zastępczego, bo mogła to być nasza ostatnia szansa na zrobienie drogi na tym wyjeździe. Uznaliśmy, że Niuxim Shan, mający 4942m może być w lepszych warunkach bo jest niższy i dostaje więcej słońca niż nasza północna ściana Seerdengpu East. Ten szczyt nie był dotychczas w obszarze naszych zainteresowań, ale pamiętaliśmy z grubsza, że filar w którym zbiegały się ściany południowa i zachodnia miał około kilometra wysokości i mimo że w dolnej części był poprzerastany trawą, wyglądał w miarę ciekawie.

W poniedziałek pojechaliśmy w głąb doliny, żeby podejść do bazy, ale wyluzowanie naszych przewoźników spowodowało, że zamiast być w dolinie pod wieczór wylądowaliśmy tam o dziesiątej wieczorem. O przyglądaniu się ścianom nie było nawet mowy, ale na części nieba optymistycznie mrugały gwiazdy. Spakowaliśmy się z grubsza i postanowiliśmy wstać o piątej i zebrać się do wyjścia w ciągu godziny, a kiedy o szóstej zrobi się jasno zdecydować gdzie idziemy. Ta część poszła planowo – wstaliśmy o piątej i dalej było widac gwiazdy. Niestety przed szósta zaczęło się mocno chmurzyć i w okolicy świtu byliśmy już pod chmurami. To co między chmurami dało się zobaczyć w ścianie Seerdengpu nie zostawiało złudzeń – tam się nie powspinamy. Półki były pełne śniegu.


Przebieg drogi na Niuxim Shan

Przestroiliśmy nasze nadzieje na Niuxim Shan i ruszyliśmy w druga stronę. Nic nie było widać, ale liczyliśmy, że zanim po dwóch godzinach znajdziemy się pod filarem, chmury rozwieją się i będziemy w stanie zaplanować linię wspinaczki. Przeliczyliśmy się. Chmury gęstniały zamiast się rozwiewać i znalezienie naszego filara było możliwe tylko dzięki temu, że podstawa ściany wyraźnie zmieniała tam kierunek. Staliśmy z niewyraźnymi minami. Wbijanie się w kilometrową ścianę bez wyraźnego pojęcia jak wygląda, nie bardzo mieści się w podręcznikowym ujęciu alpinizmu. Nasza wiedza o tym, co jest nad nami ograniczała się do dwóch rzeczy – sporo trawy na dole, im wyżej tym bardziej stromo i trudno. Był tylko jeden sposób, żeby dowiedzieć się więcej. O 8.40 weszliśmy w ścianę.


Na stanowisku w dolnej części ściany

Pierwsze długości liny były faktycznie zatrawione, ale burty skalne między półkami z trawą były wystarczająco trudne, żebyśmy się nie nudzili. Chmury trochę się rozeszły i wspinaliśmy się nie całkiem dowierzając, że po trzech tygodniach wyczekiwania wreszcie to robimy. Krótko po południu zobaczyliśmy, że od południa zbliżają się do nas chmury, z których pada. Stojąc na niewielkiej półce ubraliśmy się w spodnie i kurki przeciwdeszczowe i postanowiliśmy czekać na rozwój sytuacji. Jeśli mamy się zaraz wycofywać, to lepiej zacząć to niżej. Deszczyk okazał się niewielki i po chwili zostawiliśmy na półce obawy, czy zaraz nie lunie naprawdę i znowu wspinaliśmy się w górę.

Późnym popołudniem znaleźliśmy się na połogiej części filara prowadzącej do końcowego spiętrzenia, w którym spodziewaliśmy się największych trudności. Ponieważ wcześniej nie wiedzieliśmy jak wygląda ściana, nie mieliśmy ustalonej taktyki. Niestabilna pogoda i wysokie chmury sygnalizujące zbliżający się front skłaniały raczej do wspinaczki nocą i działania non-stop, żeby maksymalnie skrócić czas akcji. Z drugiej strony widzimy już wyraźnie, że końcowe spiętrzenie ma ponad dwieście metrów wysokości i będzie na pewno bardzo trudne. Wyszukiwanie na nim możliwej do przejścia linii i sama wspinaczka będą w nocy bardzo utrudnione. Decydujemy się na biwak. Jedyne miejsce, które znajdujemy to malutkie zagłębienie między kamieniami tuz przy ostrzu grani. Początkowo wydaje się, że za nic się tam nie zmieścimy, ale nie ma innej szansy na jakąś ochronę przed wiatrem i ewentualnym opadem. Przy większym deszczu na pewno grotka zostanie zalana, ale i tak jest lepsza niż siedzenie na całkiem odkrytej półce. Poza tym niby dlaczego miałby padać większy deszcz.

Nasz sprzęt biwakowy to dwuosobowa płachta, do której bez śpiworów byliśmy w stanie wbić się w trójkę oraz lekkie kurtki puchowe. Układamy na kamieniach liny, plecaki i jakieś drobiazgi po czym wspólnym wysiłkiem naciągamy na siebie płachtę.

Noc jest potężnie niewygodna, rozmiar grotki wymusza podkurczenie nóg i ogólne zwinięcie się w kłębek, a dodatkowo płachta zmusza do siedzenia bardzo ciasno razem i ogranicza możliwości układania się wygodniej. Przed północą przychodzi lekki deszcz – Przemek siedzący najbardziej od zewnątrz przekonuje się, że lekka zimowa płachta sprawdza się w suchym śniegu, ale deszcz przenika ją niemal bez problemu. Na szczęście nie pada długo i woda nie przelewa się do grotki między kamieniami. Nie jest bardzo zimno, ale marzniemy w stopy. Krótkie chwile drzemki przerywa każda próba zmiany pozycji przez kogokolwiek. Nie możemy się doczekać świtu i zgodnie twierdzimy, że to był najgorszy biwak jaki przeżyliśmy.
Ta opinia nie utrzyma się długo.


Marcin w szerokiej rysie

Rano zjadamy po trochę rodzynek i zaczynamy się wspinać. Kilka długości liny w stronę spiętrzenia idzie szybko i sprawnie. Dochodzimy do szczytowego spiętrzenia i widzimy, że jedyna realna możliwość prowadzi szeroką rysą, wyżej przekształcającą się w komin. Będzie w niej trudno dobrze się zabezpieczyć, a górna szeroka część wypełniona jest luźno poukładanymi blokami skalnymi. Nie wygląda to dobrze – tych kamieni nikt nigdy nie dotykał, a trzeba będzie ciągnąć je na siebie. Wiadomo, że delikatnie i rozkładając ciężar między punkty podparcia, ale jeśli głazy ruszą. Nie ruszyły.


Andrzej zaczyna prowadzenie kluczowego wyciągu

Reszta stromej ściany, zgodnie z oczekiwaniami, jest bardzo trudna. Kolejne wyciągi wymagają użycia wszystkich naszych umiejętności, ale wspinaczka jest wspaniała. Angażujemy się całkowicie – po zejściu na dół trudno nam nawet ustalić jaka była pogoda i musimy uciekać się do pomocy zdjęć. Dopiero o trzeciej jesteśmy w łatwym terenie powyżej i zastanawiamy się czy iść na szczyt, od którego dzieli nas potężny kawał zupełnie łatwego terenu. Jeśli szczyt był już zdobyty, to zupełnie bez sensu i lepiej zacząć zjeżdżać, bo jakoś niefajnie się chmurzy. Jeśli nie był. Bierzemy jedną z naszych lin, trochę sprzętu i idziemy na wycieczkę.


Kolejny trudny wyciąg

Po półtorej godziny marszu i łatwej wspinaczki napotykamy ślady ludzi – stary młotek wspinaczkowy, nowy przyrząd do asekuracji i stanowiska z nitów. Wyraźnie dochodzą tu jakieś drogi prowadzące przez krótką zachodnią ścianę, a znaleziony sprzęt i jego stan pokazuje jasno, że ludzie byli tu zarówno kilkanaście lat temu, jak i względnie niedawno. Z badań prowadzonych przed wyjazdem wiemy jedynie o próbach wspinaczki tą ścianą, ale najwyraźniej komuś w końcu się udało. Szczyt jest najpewniej zdobyty, a od głównego wierzchołka dzieli nas pewnie kolejna godzina łatwego marszu. Wchodzimy na kolejny szczycik w grani i zawracamy.
W podjęciu decyzji pomagają nam pierwsze płatki spadającego śniegu.

W pogarszającej się pogodzie zjeżdżamy przez stromą ścianę. Zostawiamy dużo sprzętu, ale mamy jeszcze za dużo planów, żeby pozwolić sobie na spadnięcie ze słabym stanowiskiem. Do naszej grotki docieramy o zmierzchu. Zastanawiamy się chwilę czy kontynuować zjazdy nocą, czy biwakować drugi raz. Gdyby zjazdy były w stromym terenie, wtedy można by jechać w nocy wykorzystując fakt, że pamiętamy teren ze wspinaczki dzień wcześniej. Niestety poniżej grotki mamy około dwustu metrów terenu, którym w dzień wspinaliśmy się bez asekuracji. Szliśmy wzdłuż ostrza filara, zbyt mało stromego żeby dało się nim zjechać i ściągnąć za sobą linę, ale bardzo eksponowanego na obie strony. Po ciemku, przy opadzie i zmęczeniu schodzenie tędy byłoby bardzo niebezpieczne. Z drugiej strony padający śnieg na razie topi się na ciepłym podłożu, ale jeśli do rana nasypie go więcej zrobi się rodeo, na które niespecjalnie mamy ochotę.
Zostajemy na noc w grotce.

Fraza: „noc, której nigdy nie zapomnę” – powinna wiązać się z czymś fajniejszym, ale póki co mamy jedno skojarzenie. Grotka przecieka na potęgę. Gęsty śnieg topi się na płachcie i na kamieniach nad naszymi głowami zapewniając nam stały dopływ świeżej wody o temperaturze zera stopni. Trzepią nami potężne dreszcze. Łapią nas skurcze. Poprzednia noc wydaje się szczytem komfortu. Udzielanie szerszych informacji o niezapomnianych nocach nie wydaje się być w dobrym tonie.

Rano przychodzi po mniej więcej stu latach. Całą noc padało i na skale i półeczkach z trawą leży śnieg, czyli jest rodeo, którego się obawialiśmy. W padającym śniegu zwijamy biwak i zaczynamy schodzić. Czysto wspinaczkowe podejście – idziemy z pełną asekuracją, albo bez żadnej – nie bardzo da się zastosować. Schodzimy używając przewodnickich technik służących zabezpieczaniu łatwego, a eksponowanego terenu. Dostajemy się nad dolne spiętrzenie i zaczynamy zjazdy. Kiedy mijamy granicę śniegu i deszczu paradoksalnie robi się nam zimniej. Czujemy, że zaczynamy odmrażać stopy i dłonie. Nasze lekkie podejściowe buty są całkowicie przemoczone, podobnie jak rękawice, będące w stałym kontakcie z nasiąkniętymi wodą linami. Lądujemy na dole mniej więcej o wpół do drugiej. Wciąż pada gęsty deszcz. Ładujemy ciężki od wody sprzęt do plecaków i zaczynamy przedzierać się przez zarośla w stronę bazy. Wciąż nie dowierzamy, że nam się udało – okno względnej pogody trwało tak krótko, że wpasowanie się w niego graniczyło z cudem. Sprawy niemożliwe załatwiamy od ręki, cuda w trzy dni. Tym razem zeszło trzy tygodnie.

Leżymy w namiocie, pijemy herbatę i jemy coś wreszcie. Trzy dni wysiłku z ograniczonym snem, o litrze picia, dwóch batonikach i garści rodzynek na głowę dają o sobie znać. Straciliśmy po kilka kilogramów, głownie z odwodnienia. Stopy i dłonie mamy lekko poprzemrażane, ale chyba nie będzie żadnych kłopotów. Noc mija na głębokim śnie przerywanym pobudkami na uzupełnianie płynów. Wciąż pada. Rano przy herbacie wspomnienia z ostatnich trzech dni wydają się nierealne. Rozmawiamy przypominając sobie szczegóły wspinaczki, poszczególne trudne ruchy i punkty asekuracyjne. Jesteśmy szczęśliwi, chcemy wielkich ścian i nowych dróg, ale nie chcemy chwilowo wyjazdów w rejony o niestabilnej pogodzie. Odpada Patagonia i Alaska, na pewno nie wracamy do Chin. Przetrząsamy zakamarki pamięci w poszukiwaniu miejsc gdzie są dziewicze wielkie ściany i stabilna pogoda. Za rok jedziemy na Madagaskar.


Zbójnickie prawo krótkie – abo jo, abo ty

Sens naszego pobytu w Chinach ostatecznie nie rozpłynął się w deszczu, mimo że zanosiło się na miesiąc wycięty z życiorysu na darmo. Plany mieliśmy bardziej rozbudowane, ale zrobiliśmy nową, poważną drogę. Cała ta historia nie byłaby możliwa bez naszych sponsorów. Byli to:

  • SUBARU IMPORT POLSKA z pasją przygody i podejmowania wyzwań
  • POLSKI ZWIĄZEK ALPINIZMU
  • Krzyś Boroń i REGAMET z gotowością wspierania śmiałych pomysłów
  • TRANGO – rewelacyjny sprzęt wspinaczkowy
  • DIRECT ALPINE – ubrania, które naprawdę sprawdziły się w boju
  • oraz FREERAJDY, które po to są,
  • Artur Kołodziej i Julian Kutrzeba, którzy nie są po to, ale zawsze pomagają.

Dziękujemy.

Marcin Kacperek (FreeRajdy)

Tagi:



  • Komentarze na forum Dodaj swój wątek
    Brak komentarzy na forum