21 września 2007 08:01

Deszczowe wakacje na Grenlandii

Od 20 lipca do 25 sierpnia trwała polska wyprawa do fiordu Tasermiut na Grenlandii. W skład wyprawy weszli Wawrzyniec „Wawa” Zakrzewski (UKA) i Maciek Ciesielski (KW Poznań, UKA), którzy za cel obrali sobie pierwsze przejścia klasyczne dróg znajdujących się na ścianach Nalumasortoq i Ulamertorsuaq.

Początkowo celem tegorocznej naszej wyprawy miał być ponownie Pakistan. Jednak jak to w życiu bywa, plany się zmieniają. Pod koniec maja wiedzieliśmy, iż tegoroczne „wakacje” spędzimy na Grenlandii, pod ścianami Ulamertorsuaq i Nalumasortoq.

„Chyba zapomnieliśmy wsadzić Państwa bagażu do tego samolotu….” – taka informację usłyszeliśmy parę chwil po tym, jak koła naszego Boeinga dotknęły ziemi Grenlandzkiej. A ponieważ samolot z Kopenhagi lata tu raz na kilka dni, było w tym momencie pewne, że parodniowe opóźnienie  mamy zapewnione. Czas ten udało nam się na szczęście wykorzystać na dostanie się do Nanortalik (przypadkowo, złapaliśmy „stopa” w postaci płynącej tam motorówki za sto Euro od osoby – normalna cena, to bagatela tylko trzysta Euro) i zrobienie tam wszystkich niezbędnych zakupów oraz zakręcenie się za łódką na następny etap naszej podróży.


Pierwsze chwile na Grenlandii
(fot. arch. Wawrzyniec Zakrzewski/Maciek Ciesielski)

Nanortalik to jedna z największych miejscowości na południowym wybrzeżu Grenlandii, mimo to, po tych kilku dniach znaliśmy wszystkie samochody, jakie w tym miasteczku się znajdowały. Także spacer z jednego krańca na drugi nie zabiera więcej niż 25 minut. Delikatnie mówiąc w tym miejscu można się zanudzić. Na szczęście na tym etapie mieliśmy towarzystwo Davida i Elizy (patrz Golden Lunacy polska droga na Grenlandii!).

W końcu 26 lipca udaje nam się odzyskać resztę bagaży. Wraz z grupą norweskich turystów wynajmujemy łódkę i wyruszamy w prawie trzygodzinną podróż do fiordu Tasermiut. Podróż ta jest niesamowita, za każdym zakrętem wyrastają nowe, większe ściany, na samym końcu naszym oczom ukazuję się po raz pierwszy Ulamertorsuaq. Jeszcze żadna skalna ściana nie zrobiła na mnie takiego wrażenia, zwłaszcza że z pewnej perspektywy wygląda ona jak gigantyczna, samotnie stojąca wieża. Pogodę mamy cudowną, śmiejąc się i planując niesamowite, mające nas tu spotkać wspinaczki żegnamy się z naszymi „wodniakami”, którzy wracają do Nanortalik, by nazajutrz popłynąć w przeciwna stronę.

Po zadomowieniu się na miejscu robimy rozeznanie się w terenie. Okazuje się, że obok działa obóz hiszpańskiej firmy trekkingowej Tierras Polares – wtedy jeszcze nie wiedzieliśmy, jak często będziemy u nich gościć. Jeszcze tego samego dnia robimy szybki rekonesans pod Ulamertorsuaq, a już kolejnego, pełni entuzjazmu, którego na początku wyprawy nigdy nie brakuje, udajemy się w kierunku ściany Nalumasortoq. Naszym celem jest przyjrzenie się jej z bliska, zdecydowanie o wyborze celu i zostawienie w jej pobliżu naszego wspinaczkowego depozytu.

Jak się okazało, wbrew informacjom, które posiadaliśmy, z miejsca gdzie mieliśmy rozbity namiot, do naszej ściany jest aż około 13 kilometrów w miarę łagodnego podejścia, którym osiągamy podstawę ściany znajdującą się na wysokości, co w naprawdę trudno uwierzyć, aż 1100 metrów! Spacer tam i z powrotem był zatem niezłą „wycieczką”.


Podejscie pod Nalumasortoq
(fot. arch. Wawrzyniec Zakrzewski/Maciek Ciesielski)

Choć rozsądek podpowiadał odpoczynek, gwiaździsta noc sprawiła, iż około czwartej rano znów dreptaliśmy po ścieżce prowadzącej pod Nalumasortoq. Już wcześniej zdecydowaliśmy, iż naszym celem zostanie tegoroczna nowość niemieckiego zespołu o nazwie Stupid White Man, której autorska wycena brzmiała VI.5.10d(6b) A1. Wytyczenie tej linii zabrało zespołowi z Drezna 10 dni rozłożone na dwa lata. Rok wcześniej na 30 dni spędzonych w bazie tylko w cztery nie padało!!! W tym roku było lepiej i udało im skończyć drogę. Jednak ilość dni spędzonych w deszczu, za swoje naprawdę nie małe pieniądze(Grenlandia niestety do tanich nie należy), z daleka od rodziny, wśród chmar wszędobylskich muszek przesadziły, iż droga została tak właśnie ochrzczona (Głupi Biały Człowiek).

Trzy filary Nalumasortoq

A) Little Nalum, na który biegnie droga Chitty-Menitov-Su (IV 5.10R A2, 400m, 2002).

  1. Life Is Beautiful (VI- 5.9 A2+, 600m, Suzuki-Yamaoka, 2000)
  2. Sekitori (VI 5.10 A4, 670m, Kanehara-Suitsu, 1997)
  3. Mussel Power (VI 5.11 A3+, 800m, Gore-Penning-Karo, 1996)
  4. Left Pillar (Anderson-Dring-Dring-Tattersall, 1995)
  5. Ekstra Lagret (V 5.11a A2, 750m, Chitty-Menitove-Su, 2002)
  6. Umwelten (V 5.12- A1, 750m, Thomas-Turner, 1996)
  7. Cheese Finger at 3 O’Clock (V 5.10+ A3/4, 550m, Berthet-Brambati-Dalphin-Flugi-Vitali, 1996)
  8. Planeta Spisek (VI 5.11c/d A3+, 800m, Fluder-Golab-Piecuch-Tomaszewski, 2000)
  9. Non C’e Due Senza Tre (VI 5.11b A3, 850m, Arpin-Manica-Ruffino-Vando, 2000)
  10. South Face (Guillot-Domenech-Perrottet-Gorgeon-Chapoutot, 1975)
  11. Southeast Arete (bez schematu) (Aberman et al, 1974).

Dodatkowo pomiędzy drogami 7 i 8 znajduje się Vertical Dream (Castella-Dalphin-Lehner-Truffer-Zambetti, 1998), a pomiędzy 5 i 6 Stupid White Man.

Fot. Steve Su. Inf. zaczerpnięte z Alpinist.com

Gdy patrzę na to z perspektywy czasu, muszę przyznać szczerze, że nie doceniliśmy tego zespołu i ich drogi. Nie zwróciliśmy uwagi, iż mówili, że dużo się wspinają w czeskich i niemieckich piaskowcach. Nie zarejestrowaliśmy, jak jeden z nich chcąc wycenić przerysę na ich nowej drodze, porównał ją do słynnej, znajdującej się w Teplicach, Hlaski, dodatkowo stwierdzając, iż ta ostatnia jest łatwiejsza… Po prostu doszliśmy do wniosku, że odhaczenie ich drogi będzie dla nas dobrym, nie za trudnym celem na początek. Linia ta znajduję się w pobliżu(około 15-20 metrów na lewo) drogi Umwelten, a jeszcze w Polsce planowaliśmy spróbować dokonać pierwszego powtórzenia tej drogi. Gdy więc Niemcy powiedzieli nam, że ich zdaniem ich nowa droga prowadzi przez teren o dużo lepszej jakości skały i oferuję ładniejszą wspinaczkę niż Umwelten, podjęcie tej decyzji przyszło nam łatwo. Ja osobiście naprawdę myślałem, że to będzie szybka piłka. Nauczkę z tego mam taką, że już nigdy nie ocenię czyichś umiejętności wspinaczkowych po jego wyglądzie…


Paskudny offwide na 4 wyciagu "Stupid White Man"
(fot. arch. Wawrzyniec Zakrzewski/Maciek Ciesielski)

Swoja pierwszą, jak się później okazało, próbę rozpoczęliśmy około godziny 8 rano. Już po pierwszym długim, bardzo siłowym wyciągu wiedzieliśmy, że nie będzie łatwo. Jeszcze nigdy dotąd nie wspinaliśmy się klasycznie na tak stromej ścianie. Trudno to opisać, ale praktycznie każdy wyciąg był pionowy lub wywieszony, a to sprawiało, iż wspinanie miało charakter naprawdę bardzo siłowy, i pokonanie każdej z długości liny zabierało bardzo dużo czasu. Podczas tej pierwszej próby pokonaliśmy od strzału pierwszych pięć wyciągów w tym wytyczony hakowo przez Niemców wyciąg piąty, który okazał się ciągową 5.11d. Podczas rozmów z autorami drogi, dowiedzieliśmy się, że ich zdaniem kluczem do odhaczenia drogi będzie pokonanie wyciągu szóstego i dziewiątego. Tego dnia w pierwszej próbie wyciąg szósty pokonaliśmy w stylu AF.

Gdy zaczęło padać nawet się nie zmartwiliśmy, zmęczenie wynikające z podejścia zrobiło swoje, poza tym byliśmy pewni, że pokonaliśmy najtrudniejsze wyciągi i podczas następnej próby zrobimy drogę klasycznie w jeden dzień. Z taką myślą rozpoczęliśmy zjazdy.


Pierwsza próba na "Stupid White Man" kończy sie na 6 stanowisku
(fot. arch. Wawrzyniec Zakrzewski/Maciek Ciesielski)

Następne cztery dni padało. Stajemy się częstymi gośćmi w obozie hiszpańskim. Nasze dni mijają na łowieniu ryb (dla mnie pierwszy raz w życiu, choć tutaj to nie jest zbyt wielka sztuka), zbieraniu małży, czytaniu, graniu w różnorakie gry i jedzeniu. Jak sobie teraz pomyśle to jedliśmy nie mało ;-).

Wieczorem 31 lipca niebo się przejaśnia. Decydujemy się wyjść i rozbić namiot pod ścianą  Nalumasortoq (w tak zwanym Nalumasortoq Base Camp) Z tego ponurego miejsca pod naszą ścianę jest tylko około czterdziestu minut podejścia. Jedząc kolacje po raz pierwszy od kilku dni atakują nas muszki – to dobry znak. Zasypiamy z pozytywnym nastawieniem.

Ranek budzi nas deszczem. Patrzę na zegarek – ciśnienie poszło w górę, a tu leje coraz mocniej. Tutaj niczego nie można zaplanować. Decydujemy się zostawić namiot i wrócić do naszej bazy głównej (tak zwanego Ulamertorsuaq Base Camp).

Ponieważ wieczorem, kolejnego dnia ciśnienie spada! i przestaje padać, postanawiamy wrócić do pozostawionego namiotu. Okazuje się to dobrą decyzją. Około siódmej rano, trzeciego sierpnia, po raz kolejny rozpoczynamy wspinaczkę na drodze niemieckiej. Pierwsze pięć wyciągów (je znamy) robimy w pierwszej próbie. Problem zaczyna się na wyciągu szóstym – zrzuca nas kilkukrotnie. Przyczyną tego jest dość duża wilgoć i związane z tym przenikliwe zimno. Decydujemy się poczekać na słońce, które około godziny dwunastej ogrzeje naszą ścianę. W końcu, w pierwszych promieniach słońca, w czwartej próbie wyciąg pada nam czysto – wycena tej wymagającej rysy to 5.12b.

Następne dwa nieznane nam wyciągi pokonujemy „od strzału”. Jeden z nich – długie i przepiękne zacięcie odhaczamy do stopnia 5.11c.

Ściana jednak cały czas się broni. Oba te wyciągi były wymagające i czasochłonne, zarówno dla prowadzącego, jaki i dla drugiego na linie. Dodatkowo wyciąg dziewiąty, a raczej jego dół nas załamuje – pierwsze piętnaście metrów rysy jest całkowicie zapchanych trawą, widać tylko gdzie niegdzie ślady czyszczenia naszych poprzedników, którzy przehaczyli tą część wyciągu. Początkowo próbujemy znaleźć jakieś obejście. Niestety nie udaje nam się, i następną godzinę spędzamy na czyszczeniu i zapatentowaniu tego fragmentu. Nasze morale trochę upadło.


Próba znalezienia obejścia zatrwionej rysy na wyciągu dziewiątym (5.12a) "Stupid White Man"
(fot. arch. Wawrzyniec Zakrzewski/Maciek Ciesielski)

Dość szybko zegar wybił godzinę osiemnastą. Ściana nad nami, co najmniej przez następne kilka wyciągów, ciągle stawała dęba i należało się spodziewać, iż kolejne wyciągi klasycznie także do łatwych należeć nie będą. Ponieważ nie mieliśmy sprzętu biwakowego zdecydujemy się na zjazdy, doszliśmy do wniosku, iż po zimnym biwaku nie będziemy w stanie kontynuować kolejnego dnia klasycznej wspinaczki na takim poziomie. Pamiętaliśmy, iż przed czymś takim ostrzegał w swym sprawozdaniu w American Alpine Journal nasz dobry znajomy Micah Dash (Colorado Route w Indiach) (z powodu biwaków na lekko, dwukrotnie zjeżdżał podczas prób odhaczenia znajdującej się na tej samej ścianie drogi Non C’e Due Senza Tre).

Podjęliśmy decyzje, że wrócimy raz jeszcze, z śpiworami i że będzie dobrze, w końcu najtrudniejsze, jak mówi Niemcy, już za nami…..   

Kolejna noc jest najzimniejsza z wszystkich, jakie dane nam było spędzić w tym roku na Grenlandii. Temperatura spadła po raz pierwszy poniżej zera. Utwierdziło nas to w słuszności podjętej decyzji, jednak ranek przywitał nas słońcem, do południa nie padało, i jak się potem miało okazać, było to jedyne okno pogodowe, które trwało dłużej niż 24 godziny…

Kolejne dni to opady deszczu i wszechobecne zachmurzenie. Hiszpanie, a zwłaszcza opiekujący się całym dobytkiem agencji trekkingowej Miguel, zostają naszymi najlepszymi przyjaciółmi. Razem z nimi świętujemy urodziny Wawy, a także, to dzięki ich telefonowi satelitarnemu, nasi bliscy mogą do nas dzwonić – nie powiem, bez tego poziom frustracji byłby nieco wyższy…


Zabijanie nudy w bazie hiszpańskiej
(fot. arch. Wawrzyniec Zakrzewski/Maciek Ciesielski)

Kolejną próbę podejmujemy 9 sierpnia. Znów wcześniejszą noc spędzamy w naszej bazie wysuniętej, dzięki temu rozpoczynamy naszą wspinaczkę o szóstej rano. Jest zimno. Po wielodniowych opadach rysy są momentami mokre. To właśnie dlatego, mimo że znamy pierwsze wyciągi, wspinaczka jest dość wymagająca. Mnie osobiście bardzo dużo psychicznie kosztuje ponowne pokonanie znajdującego się na trzecim wyciągu komina (5.10b), na którym przez ponad 15 metrów trudności nie ma możliwości założenia jakiekolwiek asekuracji. Teoretycznie z komina się podobno nie wypada, ale…

Ponieważ wspinamy się w systemie blokowym, to już trzeci raz prowadzę te pierwsze sześć wyciągów i jestem już tym cholernie psychicznie zmęczony. Pamiętam, jak na którymś z pierwszych stanowisk rozmawiamy o tym z Wawą. Strasznie dodaje to nam motywacji – wiemy, że teraz albo nigdy.

Pierwsze osiem wyciągów, które znamy z wcześniejszych wspinaczek przechodzimy w pierwszej próbie tego dnia. Jesteśmy bardzo zadowoleni i jeszcze silniej zmotywowani. Niestety, po raz kolejny droga nas zaskakuję. Okazuje się, że dziewiąty wyciąg, poza trudnym, wyczyszczonym i zapatentowanym przez nas startem, ma też bardzo trudną, wytrzymałościową końcówkę (trudności tego wyciągu to 5.12a, 55 metrów). Ta znajdująca się na końcu przewieszona, cienka rysa zrzuca nas czterokrotnie zanim w końcu pokonamy wyciąg w stylu RP. Kosztowało to nas dużo sił – podczas kolejnych prób trzeba było prowadzić cały ten przewieszony wyciąg od nowa. Osiągamy pierwszą dobrą półkę biwakową, notabene niezaznaczoną na niemieckim schemacie. Teren po raz pierwszy ciut się kładzie, widzimy coś, co może już być krawędzią ściany. Jest dobrze – to znaczy mamy to specyficzne uczucie – pomimo totalnego zmęczenia i pewnych wątpliwości jesteśmy cholernie zadowoleni.

Było ciągłe dość wcześnie, pomimo więc, iż następne wyciągi były ewidentnie mokre zaczęliśmy zastanawiać się nad kontynuowaniem wspinaczki do następnej półki, która według schematu, znajdowała się cztery długości liny wyżej. Nasze przemyślenia łagodnie przerwał początek opadu. Deszczową noc spędziliśmy już w namiocie na dole…


Tymi ręcami daliśmy z siebie wszystko…
(fot. arch. Wawrzyniec Zakrzewski/Maciek Ciesielski)

Po tej próbie postanawiamy znieś nasz depozyt na dół i spróbować swych sił na ścianie Ulamertorssuaq. Ponieważ czujemy się dobrze rozwspinani decydujemy się na próbę pokonania War and Poetry klasycznie. Wcześniej, myśląc o tej linii, zastanawialiśmy się nad próbą przejścia jej w jeden dzień, tak jak to zrobił w 2000 roku doborowy polski zespół w składzie Stasiu Piecuch i Marcin Tomaszewski. Drogę tą, częściowo A1, pokonano wtedy w rekordowym czasie 16 godzin.


Widok z naszej bazy na Ulamertorsuaq
(fot. arch. Wawrzyniec Zakrzewski/Maciek Ciesielski)

Zamiast z trudnościami ściany Uli, przez następne trzy dni walczymy z wichurą, która w porywach osiąga około 150 km/h. Tym razem naszymi kompanami „niedoli”, poza kolejną grupa hiszpańskich trekkersów, zostali zawodowi wspinacze wchodzący w skład teamu firmy The North FaceMark Synnott i Jared Ogden. Jednym z naszych zajęć było narzekanie na pogodę – w dni kiedy my próbowaliśmy naszej drogi, oni wycofali się z tych samych powodów z Drogi Angielskiej (numer cztery na powyższym topo)

12 sierpnia to urodziny Miguela. Pogoda robi mu prezent – przestaje w końcu wiać. Mimo szalejącego ciśnienia, pogoda wyraźnie się poprawia. Decydujemy się, w ramach „urodzinowej” wycieczki na zaniesienie naszego wspinaczkowego sprzętu pod ścianę Ulamertorssuaq. Tam z dołu obserwujemy jak Amerykanie, którym frustracja nie pozwoliła już siedzieć dłużej w namiotach, sprawnie pokonują „naszą” drogę. Już wcześniej nam mówili, iż jednym z ich planów jest próba dokonania pierwszego, jednodniowego klasycznego przejścia tej niezwykłej linii.


"War and Poetry"

Kolejnego dnia, co ciekawe, trzynastego sierpnia, głos budzika wyrywa nas ze snu o trzeciej nad ranem. Po szybkim podejściu i jeszcze szybszym wcześniejszym śniadaniu rozpoczynamy naszą wspinaczkę na War and Poetry przed godziną siódmą. Pierwsze wyciągi nas zaskakują – choć niektóre są nominalnie stosunkowo trudne (wiele 5.11-ek), z powodu dość dużej ilość spitów i płytowego charakteru wspinania po prostu „biegniemy”. Wspinaczka ta była dla nas, po próbach na drodze niemieckiej, całkowitą odmianą – powrotem do tak zwanego „europejskiego” wspinania, czyli boltów i płyt. Pokonujemy pierwsze 15 wyciągów w dwóch blokach. Wszystko udaje się przejść w pierwszej próbie. Na tych płytach nawet drugi, pomimo dość ciężkiego plecaka (8 litrów wody i sprzęt biwakowy), szybko zdobywał metry za pomocą jumarow (na  Nalumasortoq drugi w zespole także używał jumarów).

Połowę drogi oznajmia osiągnięcie znajdującej się w połowie ściany pierwszej dość sporawej półki, tak zwanego Black Heart. Okazuje się, że wspinaczka po pierwszej płytowej części drogi zajęła nam niecałe osiem godzin. Jesteśmy bardzo zadowoleni i zmotywowani – nie dość, że jak dotąd wspinaliśmy się w „oesie”, to jeszcze jesteśmy tutaj dwie godziny wcześniej niż byli Amerykanie (których wspinaczkę obserwowaliśmy poprzedniego dnia).

Decydujemy się na półgodziną przerwę. Wiemy, że teraz przed nami dwa kluczowe wyciągi drogi, a następnie ponad 300-metrowy ciąg siłowych zacięć. Pierwszy trudny wyciąg  okazuje się być przewieszoną rysą o trudnościach 5.12a. Spadam w pierwszej próbie z urwanym podchwytem. Za drugim razem się udaje.


Pierwszy z kluczowych wyciagów nad Black Heart
(fot. arch. Wawrzyniec Zakrzewski/Maciek Ciesielski)

Kolejna długość liny to prawie całkowicie obite 5.12c. Podczas swoje pierwszej próby Wawa w przepięknym stylu przechodzi trudności, wpina się do ostatniego spita i… spada tuż poniżej stanowiska… W drugiej próbie, po odpoczynku i również pięknej wspinaczce informuje mnie, że jest już na stanie.

Ponieważ lubimy się wspinać w rysach i w miarę nam to wychodzi (tak przynajmniej nam się wydawało), gdzieś tam w głowie pojawiła się przez chwile myśl, że jest dobrze, że się uda, bo do kolejnej półki, na której chcemy zabiwakować mamy już tylko sześć wyciągów, nie trudniejszych niż 5.11c… Niestety, te zaznaczone na schemacie rysy praktycznie wszystkie okazały się być ciągowymi przerysami.

Gdy po prawie półtoragodzinnej walce spadam dwa metry poniżej stanowiska, jestem totalnie zakrwawiony, poobdzierany i załamany. Gdy zjeżdżam i czyszczę częściowo wyciąg przed kolejną próbą mam prawie łzy w oczach. Nie wierzę, że jestem w stanie to przejść klasycznie. Z dosłownym bólem wklinowuje się w wyciąg ponownie.

Jakimś cudem nie spadam. Kolejny offwide, ten za 11c, udaje już mi się przejść chyba tylko siłą rozpędu…

Wisimy na stanie w totalnej lufie. Jest około 23.00. Dwa kolejne wyciągi, mimo że tylko 5.10-owe, to także przerysy. Potem ma być jakiś komin. Czujemy, że nie mamy już dzisiaj sił pokonać tego klasycznie. Przez moment zastanawiamy się, czy aby nie naprzeć do góry na A0. Jednak szkoda się robi tego, co udało się dotąd wykosić. Poza tym, przed oczyma stają te wszystkie dyskusje na temat: „Styl przejścia stał się obsesją*.

Podejmujemy zatem decyzje o zostawieniu na zaklinowanym w przerysie kamieniu naszych dwóch butelek z wodą. Następnie zjeżdżamy na Black Heart, by tam zabiwakować, licząc na to, iż kolejnego dnia szybko przehaczymy pokonane wcześniej wyciągi (nie mamy wystarczająco liny by je wszystkie zaporęczować) i rozpoczniemy wspinaczkę na nowo.

Nasz biwak, mimo, że półka raczej nadaje się do siedzenia niż spania, to jedna z naszych najcudowniejszych nocy w górach. Rozgwieżdżone niebo, niesamowite morze chmur pod nami, rozmyślanie o najbliższych, długie skręcanie ostatniego papierosa, tego się nigdy nie zapomni. Niepokoi tylko podejrzanie wysoka temperatura…


Morze chmur pod nami
(fot. arch. Wawrzyniec Zakrzewski/Maciek Ciesielski)

Rankiem okazuje się, że nasze obawy były słuszne. Morze chmur, które tak podziwialiśmy staje się naszym przekleństwem. Po prostu, ich poziom podnosi się i w ciągu 30 minut jesteśmy cali mokrzy, a ściana po prostu płynie. Sami nie wiemy, czy zaczął się opad, czy to wilgoć z chmur. Nie ma mowy o wspinaczce klasycznej, a na inną, po niewygodnym biwaku nie mamy motywacji. Po raz kolejny postanawiamy, że spróbujemy jeszcze raz.

Niestety, pogoda miała inne plany i zdecydowała za nas. Następne dni to ciągłe opady i kolejne wichury. „Nasi” Hiszpanie, którzy zaoferowali nam pomoc w powrocie do cywilizacji, dostają ostrzeżenie przed gigantycznym zbliżającym się sztormem. W związku z tym, rozpoczynamy swój powrót wcześniej. Niestety wiatr, którego uniknęliśmy podczas podróży łodzią, skutecznie unieruchamia nas na lotnisku. Żaden samolot nie może w tych warunkach wylądować, a co za tym idzie my nie mamy czym wylecieć. Nasz powrót do Polski opóźnia się Czas ten mija nam na rozmowach z Amerykanami. Jak to ostatnio bywa (po ukazaniu się w magazynie Alpinist, świetnego opowiadania Losar autorstwa Wojtka Kurtyki), głównym tematem jest oczywiście "Polish frozen overhanging grass…".


Nasz samolot nie poleci, co tu robic na tym końcu świata
(fot. arch. Wawrzyniec Zakrzewski/Maciek Ciesielski)

W końcu z pięciodniowym opóźnieniem, po 23. godzinach podróży, podczas której zwiedziliśmy lotniska Islandii, Norwegii, Dani i Szwecji, lądujemy w zalanej słońcem Warszawie.

Dwie godziny później, trochę inaczej już ubrany, stoję w kościele na ślubie bliskiej mi osoby. Jak zwykle po powrocie niczego nie ogarniam…

Podsumowując nasz wyjazd, można napisać, iż czujemy duży niedosyt. Zabrakło trochę szczęścia do pogody, może trochę więcej determinacji. Mimo wszystko jest kilka pozytywów. Zobaczyliśmy niesamowite miejsce o ogromnym potencjale, do którego na pewno będziemy chcieli wrócić, a także po raz pierwszy pokonywaliśmy takie duże nagromadzenie trudnych wyciągów, na tak długich drogach. Nie ukrywamy też, iż miłe były pochwały Teamu TNF na temat stylu i szybkości naszej wspinaczki na War and Poetry. Jak się okazało Amerykanie, po podejściu pod offwide, stwierdzili że nie mają szansy pokonać tej drogi jednego dnia w non stopie i podjęli decyzję o zjazdach, przy czym nie udało im się wszystkich wcześniejszych wyciągów pokonać klasycznie.

W imieniu zespołu
Maciek Ciesielski


* Alex MacIntyre

 

Informacje praktyczne

Wspinanie na Grenlandii można porównać do letniego wspinania w krajach alpejskich, z tą jedną uwagą, iż raczej jest tutaj bardziej wilgotno, niż zimno. Na realizację wielu celów, raki, czekany i ciężkie buty będą nam niepotrzebne nawet na podejściu. W czerwcu i lipcu dzień jest naprawdę długi, jednak w sierpniu o godzinie 22.00 trzeba już korzystać z dodatkowego światła.
Wybierając się na wspinanie tutaj, przynajmniej w rejon fiordu Tasermiut, należy się nastawić na raczej dość siłową wspinaczkę w rysach – w celu zapewnienia sobie dobrej protekcji należy się także zaopatrzyć w duże rozmiary camalotów.

Grenlandia jest droga – wynika to miedzy innymi z monopolu działającej tam agencji turystycznej – Nanortalik Tourism Service. Niestety działanie bez agencji jest praktycznie niemożliwe. W drodze powrotnej z fiordu do cywilizacji korzystaliśmy z pomocy innej, dopiero wchodzącej na ten rynek agencji hiszpańskiej Tierras Polares. Sadzę, że korzystanie z ich usług może być dla naszego portfela najlepszym wyjściem. W razie czego oferuje swoją pomoc w nawiązaniu kontaktu z Hiszpanami, z którymi naprawdę się zaprzyjaźniliśmy.

Waluta: duńska korona. Można płacić w Euro za niektóre usługi, ale jeśli chcemy wymienić Euro na korony bardzo często zmuszeni jesteśmy robić to po niekorzystnym dla nas kursie. Karty kredytowe (VISA) działają, ale uwaga, nie wszędzie!!!

Bardzo ważne! Ponieważ loty Air Geeinland są na terenie Grenlandii dotowane przez rząd duński, ten środek transportu, choć wydaje się to niemożliwe, jest najtańszy (mowa oczywiście o podróży na odcinkach, na których Air Greenland  lata regularnie).

Nasz wyjazd na Grenlandie zorganizowaliśmy w bardzo krótkim czasie i przy ogromnej pomocy wielu dobrych ludzi, instytucji i firm którym w tym miejscu raz jeszcze chcielibyśmy podziękować.

Pomoc finansową, organizacyjną zapewniły nam:

  • PZA
  • KW Poznań
  • UKA
  • Atest
  • Starostwo Kościan
  • Montano (niezastąpiony Tadek Grzegorzewski)
  • Primaloft

W odzież wyposażyła nas firma Warmpace(główny sponsor sprzętowy wyjazdu) oraz Montano, a w niezbędny sprzęt firmy:

  • Lhotse (niezastąpiony Jasiu Nabrdalik)
  • Marabut
  • Tendon
  • Rock Empire
  • Travellunch
  • Maxim

Patronat medialny:

  • wspinanie.pl
  • GÓRY

Ogromnie chcielibyśmy podziękować Grzegorzowi Głazkowi dzięki któremu otrzymaliśmy dokładne informacje o interesującym nas rejonie. Po raz kolejny okazało się, że Grzesiek dysponuję wiedza większą od wspinających się tam co roku zespołów.

Dziękujemy także za pomoc w organizacji Elizie Kubarskiej i Davidowi Kaszlikowskiemu, oraz za wyrozumiałoś Piotrkowi Xięskiemu, Arturowi Paszczakowi i Zarządowi Fundacji Wspierania Alpinizmu Polskiego im. Jerzego Kukuczki, a także Jurkowi Stefańskiemu i Jaśkowi Kuczerze.

Maciek Ciesielski

Tagi:



  • Komentarze na forum Dodaj swój wątek

    na Grenlandii [7]
    super artykul ale zmienil bym mu tytul zamiast w Grenlandii…

    21-09-2007
    żulu