23 marca 2005 08:01

Shisha Pangma zimą

Myśl o kolejnej wyprawie na Shishę prześladowała mnie od momentu nieudanego ataku szczytowego. Kiedy schodziłem 17 stycznia 2004 roku, zawracając zaledwie 300 metrów w pionie od wierzchołka, po pierwszym zimowym przejściu południowej ściany Shisha Pangma, ledwie trzymałem się na nogach. Ale myśl o powrocie i zmierzeniu się jeszcze raz z tą górą już zakiełkowała, by przez cały rok rosnąć i wydać w końcu owoce.

Shisha Pangma (8027 m)

W tym roku, tak samo jak poprzednim kierownikiem zostaje Jan Szulc z trójmiejskiego Klubu Wysokogórskiego. Skład mamy podobny. Jedzie z nami znowu Simone Moro, który podejmował ze mną zeszłoroczną, ciężką decyzję o zaniechaniu ataku szczytowego. Wybiera się też Darek Załuski, który oprócz wspinania pełni ważną funkcję filmowca oraz Jacek Jawień. W Kathmandu ma na nas czekać ten sam co poprzednio kucharz, Jagat. Wyruszamy na początku grudnia, by jeszcze zdążyć zorganizować jakiś trekking i porządnie się zaaklimatyzować. W zeszłym roku wystartowaliśmy od razu pod górę i jakaś nieznana nam, grypopodobna choroba rozłożyła nas na łopatki.

Cały rok rozmyślań, biegania krótszych biegów i maratonów. Rok treningów i marzeń o szczycie. Wiedziałem, że jest w moim zasięgu. Czułem to już w zeszłym roku, jak rzucałem ostatnie spojrzenie za siebie schodząc w dół z wysokości prawie 7700 mnpm. Tym razem moja determinacja sięgała zenitu. Zrobiłem wszystko, by wytrenować swój organizm i psychikę. Nie boję się mrozu, długich oczekiwań na dobrą pogodę, wpinaczki w ciężkich warunkach. Teraz zobaczymy, co przyniesie przyszłość, a szczególnie pogoda. Czynnik, który zaważy na wszystkim, który jest głównym sprawcą porażek zimowych wypraw. Wystarczy, że przyjdzie długotrwająca wichura, albo nieustanny opad śniegu, a jak niepyszni zwiniemy bazę i wrócimy do domu. Ostatnim wejściem na niezdobyty zimą ośmiotysięcznik może pochwalić się Krzysztof Wielicki. Było to w noc sylwestrową 1988 roku, 17 lat temu! Ostatniego w ogóle zimowego wejścia dokonali Hiszpanie w styczniu 1994 roku, kiedy weszli na Cho Oyu, 11 lat temu!


Rozdzielanie bagażu, każdy z poganiaczy jaków usiłuje dla siebie wybrać co najlżejsze i najbardziej pakowne bagaże (fot. Dariusz Załuski)

Mamy prawie 2 tony bagażu. Tym razem jesteśmy zaopatrzeni tak, że spokojnie możemy w bazie siedzieć do końca lutego i dłużej. Czyli nie tylko ja jestem tak zdeterminowany. W końcu jakoś dogadujemy się z Tybetańczykami, którzy wsadzają cały nasz dobytek na 32 jaki. Po dwóch dniach podróży przez bezdroża znowu jestem w bazie pod Shisha Pangma, na wysokości ponad 5200 metrów. Jest Wigilia. Tutaj przyjdzie mi spędzić kolejny kawałek swojego życia. Ciekawe jak długi… Rozstawiamy namioty, a wieczorem tradycyjna kolacja wigilijna.


Baza upiększona flagami modlitewnymi (fot. Dariusz Załuski)

Z kolejnymi dniami ruszamy do pracy. Staje baza wysunięta na wysokości około 5700. Od ściany oddziela nas już tylko krótki lodowiec. Wybieramy na wejście drogę jugosławiańską, która idzie w prawej części góry. Chcemy dotrzeć do przełęczy, tam postawić obóz i stamtąd zaatakować szczyt. Pogoda jest na tyle kiepska i niestabilna, że musimy zaniechać innych planów. Dostajemy regularne prognozy z Insbrucku, które jednak za każdym razem nie brzmią radośnie. W tym roku w styczniu będzie bardzo zimno i będzie potwornie wiało – można je w skrócie podsumować.


Cała ekipa, zaraz po odprawieniu mszy za powodzenie wyprawy, tradycyjnie w tym roku bez Darka. Nowy aparat – nowa zabawa:) (fot. Dariusz Załuski)


Sylwestrowy poranek w bazie wysuniętej, wycofujemy się do bazy głównej, bo zła pogoda ma być przez następne 3-4 dni (fot. Dariusz Załuski)

W Sylwestra mamy już obóz pierwszy na wysokości 6550 metrów. Znajduje się on na końcu długiego plateau i przy tych wiatrach, które panują, czasem ciężko się do niego dostać. Stoi tam mały namiot, w którym dwóch wspinaczy ledwie leży koło siebie. Nie mówiąc już o gotowaniu, czy ubieraniu się. Głównym atutem tego namiotu była jego waga. Jest bardzo lekki, a teraz liczy się każdy kilogram, który transportujemy do góry. Trzeba jak najszybciej zaporęczować niebezpieczne kawałki drogi i założyć obóz drugi na grani – myślimy zerkając w niebo i wysłuchując niepokojących nasz prognoz pogody. W Sylwestra także jesteśmy z powrotem w bazie, śnieżyca i wiatry wygoniły nas ze ściany i z bazy wysuniętej.


Kolejny dzień pracy (fot. Jacek Jawień)

Jak tylko niebo trochę jaśnieje znowu ruszamy do góry. Wydzieramy kolejne metry, wnosimy kolejne kilogramy lin, sprzętu i jedzenia. W „jedynce” czeka już namiot, który wyniesiemy na przełęcz. Jest duży i ciężki, ale o to chodzi. Dwójka ma być miejscem komfortowym, tak by można była wypocząć przed atakiem na szczyt. Kolejne załamanie pogody wygania nas ze ściany. Jesteśmy już na wysokości 7200 w trudnym lodowo-śnieżnym kuluarze. Tam położyliśmy ostatnie poręczówki. Siedzimy w bazie i cierpliwie czekamy, aż minie okres niepogody.

Kiedy tylko na niebie chmury zwalniają swój szaleńczy pęd i przestaje sypać ruszamy do bazy wysuniętej. Wiemy, że zaraz przyjdzie kolejne załamanie pogody i pośpiech gna nas do przodu. Trzeba zrobić jak najwięcej. Może tym razem uda założyć sie obóz drugi na grani. Jeszcze ze dwieście metrów poręczówek. Może trzysta… Droga do bazy wysuniętej wydaje się już całkiem krótka. Następny dzień upływa pod znakiem rajdu do obozu pierwszego. Czujemy się z Simone wyśmienicie i rozsadza nas energia.

Noc w jedynce daje się nam mocno we znaki. Takiego mrozu dawno nie przeżyłem. Ostatnim razem chyba na K2 w obozie trzecim, czy czwartym. Chowam się w śpiworze cały i oddechem ogrzewam wnętrze. Noc mija powoli, nie możemy zasnąć. Jutro będzie męczący dzień – myślę – ale też cholernie ważny dla wyprawy. W końcu nadchodzi poranek. Jeszcze bardziej mroźny niż noc. Czekamy z niecierpliwością na słońce, by wypełznąć ze śpiworów. Ledwie nadchodzi od razu wstępuje w nas życie. Szybkie przejście ze śpiworów do kombinezonów, krótkie śniadanie i wystrzeliliśmy z namiotów. Niebo błękitne, wiatr jak zwykle potwornie wieje. Zakładam raki i lecę do góry. W myślach robię przegląd zawartości plecaka. Namiot na dwójkę, jedzenie, rękawiczki, gogle zostawiłem w namiocie, zabiorę je następnym razem. Jak będziemy szli na szczyt lepiej się przygotuję.

Simone na mnie zaczekał. Mijam go, zakładam plecak i teraz nieodwołalnie dzień ciężkiej pracy się zaczyna. Jesteśmy na wysokości prawie 7000 metrów, a gnamy do góry jak szaleni. Robimy nawet po kilkadziesiąt kroków za jednym razem. Jakbyśmy się ścigali. Mimo ciężkich plecaków. Coś nam mówi, że dzisiaj trzeba założyć dwójkę. Dajemy z siebie wszystko. To będzie ważny moment dla wyprawy. Jak założymy dwójkę, zejdziemy do bazy, odpoczniemy i droga na szczyt będzie otwarta.

Patrzę do góry i wiem, że przełęcz nie będzie na wysokości 7200-7300 tak jak się spodziewaliśmy. Conajmniej ze sto metrów wyżej. Dobrze, że wzięliśmy aż tyle lin. Oby wystarczyły – myślę teraz z niepokojem. Na niebie pojawiły się jakieś chmury. Nie wyglądają jednak groźnie. Dużo bardziej mi doskwiera wiatr i drobiny śniegu które niesie z zawrotną prędkością. I które wbijają się boleśnie w twarz, jedyną odsłoniętą część ciała. Chowam głowę w ramionach, przytulam twarz do ściany i czekam. Kiedy Simone w końcu do mnie dotrze. Czas zwalnia i zaczyna się dłużyć. Odpływam myślami daleko, do bazy, do ciepła. Wszystko by jak najdłużej znieść otaczające mnie zimno. Z letargu wybudza mnie krzyk Simone. Jest kilka metrów pode mną, a musi krzyczeć, bym go usłyszał poprzez ryk wiatru.

Do przełęczy mam jeszcze z pięćdziesiąt metrów. Może i więcej, nie widać wyjścia z wąskiego skalnego komina. Zakładam stanowisko, nie przecisnę się do góry z takim obciążeniem. Pode mną wisi ponad 300 metrów poręczówki. Simone szybko rusza do góry, widzi że stoję w cieniu. Miejsce, w którym stoję znajduje się u podstawy wąskiego komina. Żeby nad nim była przełęcz. Znowu kulę się cały, by wiatr miał do mnie jak najmniejszy dostęp. Twarz chowam głęboko i odpływam. Oby Simone doszedł jak najszybciej.

Słyszę ciężki oddech i chrzęst kroków na skale. Jest. Patrzę na zegarek, jest dopiero przed trzecią. Wspinamy się od zaledwie 6 godzin. Gnaliśmy jak najszybciej do góry z ciężkimi plecakami i powoli zmęczenie zaczyna mnie ścinać. Simone jest już na stanowisku. Zabieram kolejne śruby i wchodzę w skalny, zacieniony komin. Znowu odzyskuję jasność myślenia. Ruchy stają się pewne, wiatr jakby mniejszy. Kolejny skalny próg, kawałek lodu, trochę śniegu, znowu skała. Nagle jestem na wielkiej połaci śniegu. Podnoszę głowę i pierwszy raz od pół godziny rozglądam się dookoła. Jestem na przełęczy! Szybko zakładam stanowisko i krzyczę przez radio do Simone, że może iść. Słyszy w moim głosie radość i wie. Założymy upagnioną dwójkę.


Simone kończy skalny kuluar i wychodzi na przełęcz (fot. Piotr Morawski)

Tak jak się spodziewałem na przełęczy już tak nie wieje. Jest osłonięta granią. Wysokościomierz pokazuje ponad 7400 metrów. Dobrze, że wiatr wieje z północnego zachodu. Inaczej pewnie nie bylibyśmy w stanie ustać. Jeszcze półtorej godziny i jesteśmy w namiocie.


Piotr w miejscu obozu II, z tyłu droga, którą trzeba pokonać idąc na szczyt (fot Simone Moro)

Myślałem, że w jedynce dzisiejszej nocy było zimno. To co się dzieje w dwójce przekracza moje wyobrażenia o mrozie. Zamieniamy kilka słów z Simone. Jeszcze łączność z bazą. Decyzja zapadła. idziemy jutro na szczyt. Dzisiaj był męczący dzień. Nie mamy żadnych rzeczy, które planowaliśmy brać na szczyt, a których nie wzięliśmy ze względu na wagę. Naszym celem było przecież „tylko” założenie obozu drugiego. Ale góra przyciąga jak magnes. Wiem, że damy radę. Wszystko we mnie krzyczy, że to jest właśnie ten moment, na który tak długo czekałem. Jeszcze oszukujemy siebie, że pójdziemy jutro tylko rozeznać teren, zaznaczyć drogę przez pierwsze plateau. I tylko jeśli pogoda dopisze, to spróbujemy wejść na szczyt. W głowie jednak pojawiają się myśli, że nawet jak będzie tragicznie wiało, to i na czworakach będziemy usiłowali dojść.

Simone dzwoni do Karla, znajomego meteorologa z Insbrucku. Jutro ma wiać około 30-35 m/s. Ale niebo ma zostać błękitne. Niewielka pociecha. Temperatura na poziomie 7000 ma oscylować w granicach -35 stopni. Co się będzie działo tysiąc metrów wyżej. Wolę jakoś nie myśleć. Ogarnia mnie spokój. Zasypiam mimo wysokości i porywów wiatru szarpiących namiotem.

Ranek budzi nas ciszą. Jest już jasno, ale nie wychodzimy ze śpiworów. Czekamy na słońce. Nie chcemy popełnić błędu z zeszłego roku i wyjść za wcześnie. Leżę wpatrzony w długie strąki szronu wiszące nad moją głową. Czekam na sygnał do wyjścia. Potem już nie będzie czasu na myślenie. Patrzymy na zegarki, na siebie. Błysk zrozumienia w oku i zaczynamy wypełzać ze śpiworów. Startujemy około 8 rano, późno jak na atak szczytowy. Nie myślimy już, że idziemy na rekonesans.

Po niecałej godzinie jesteśmy w miejscu, w którym zakończyliśmy nasz zeszłoroczny atak. Powinno być jakieś 7700 – myślę mechanicznie. Przed nami jeszcze stromy serak i jesteśmy na drugim plateau. Przed nami widnieje grań szczytowa. Zaczyna wiać. Wyszliśmy z osłoniętego miejsca i wiatr sobie nagle o nas przypomniał. Co pewien czas ogarniają nas ogromne tumany śniegu niesione z niesamowitą szybkością. Przypadamy wtedy do ziemi, wbijamy czekany i leżąc na nich czekamy aż przejdzie. Ból wbijających się drobin lodu w twarz jest nieznośny. Usiłuję jakoś zakryć twarz, ale maska, którą mam w tym celu, szybko pokrywa się lodem. Chyba łatwiej mi chować głowę. Zdobywamy kolejne metry. Do czasu. Przed nami otwiera się ogromna szczelina. Nagle staje się jasne, że musimy zawrócić i ją obejść. Bez słowa wracamy. Pełni energii. Szczyt nas ciągnie do siebie.

Obchodzimy szczelinę i wchodzimy powoli na grań szczytową. Walka z wiatrem staje się rutyną. Jeszcze tylko kilka kroków i zobaczymy upragniony szczyt. Staję na górze grani i patrzę z niedowierzaniem przed siebie. Miejsce, które uważaliśmy za szczyt jest tylko skałą. Niczym więcej. Właściwy szczyt jest daleko przed nami. Droga do niego wiedzie po wąskiej, ostrej, śnieżnej grani. Opada mnie nagłe zrezygnowanie. Koło mnie staje Simone i z równym niedowierzaniem patrzy w ten sam punkt co ja. Jesteśmy już prawie cztery godziny w drodze. Wiatr i wysokość sporo sił z nas wyssały. Umysł już przyzwyczaił się do myśli, że tylko trochę wysiłku go czeka. Że potem już tylko w dół. A spotkał go taki zawód.

Nie mówimy do siebie ani słowa. Skręcamy we właściwym kierunku i już dużo wolniej idziemy. „Dojdę chociażby na czworakach” – przebiega mi przez głowę. Wchodzimy na ostrą grań. Tutaj podmuchy, nie dość że nieznośne, mogą być potwornie niebezpieczne. Wystarczy stracić równowagę… Coraz wyżej i wyżej. Grań jest jedyną rzeczą, którą widzę. Znowu odpływam myślami gdzieś daleko. To umysł broni się przed zmęczeniem, wiatrem i zniechęceniem.

Nagle słyszę krzyk Simone: „cima! cima!”. Podnoszę głowę i patrzę w jego rozradowane oczy. Jesteśmy! Rzucamy się sobie w ramiona. Kilka zdjęć, niecała minuta fimowania i musimy schodzić. Jeszcze usiłuję skontaktować się z bazą. Chłopaki nie wiedzą co się z nami dzieje. Bezskutecznie. Wiatr jest nie do wytrzymania. Patrzę dookoła i łzy cisną mi się do oczu. Niedaleko od nas widać centralny wierzchołek. Z jednej jego strony rozpościera się ruda wyżyna tybetańska. Z drugiej białe łańcuchy gór. Widzę morenę, za którą jest nasza baza. Odwracam się do zejścia. Przede mną Everest i Lhotse. I płaski kształt Cho Oyu. Pode mną nasze ślady wiodące do obozu drugiego. Jestem na szczycie swojego pierwszego ośmiotysięcznika! Zimą! 14 stycznia, godzina 13:15…


Piotr na szczycie Shisha Pangma (fot. Simone Moro)

Gnani przez przenikliwe zimno i wiatr szybko schodzimy przeklętą, stromą granią. Jeszcze spięci, jeszcze pełni uwagi. Jeszcze nie możemy całkowicie cieszyć się sukcesem. Dopiero jak dojdziemy do łatwiejszego plateau. A potem do namiotu dwójki. Dochodzimy zmęczeni, ale roześmiani. Szybko wpełzamy do śpiworów i wrzucamy do garnka lód na herbatę. Dopiero teraz łapię łączność z Darkiem, który właśnie podchodzi z Jackiem do jedynki. Za dwa oni będą próbować. Jest pierwszą osobą, której przekazuję radosną nowinę. Wiadomość o pokonaniu pierwszy raz od 17 lat dziewiczego zimą ośmiotysięcznika leci do kraju. A my w tym czasie spokojnie pijemy i zmęczeni zasypiamy. To było udane wyjście do góry. Niespodziewane. Wstrzeliliśmy się w pogodę, jakby góra sama nas zapraszała byśmy weszli. Postawiła kilka warunków, musieliśmy się zmordować, wymęczyć. Ale dała nam szansę.

Więcej zdjęć na www.piotrmorawski.com.
News w serwisie Shisha Pangma zdobyta zimą!.

Piotr Morawski

Źródła: www.piotrmorawski.com

Tagi:



  • Komentarze na forum Dodaj swój wątek
    Brak komentarzy na forum