Historia o sztormowej krainie – Colorado
Ponoć jak głoszą foldery 320 dni słońca w roku – a i owszem – z tym, że przeplatanych trzema burzami dziennie, a czasem i jakieś tornado się zapląta. No cóż, dla Angoli wspinanie jest tylko w Gritstone, a reszta to jakieś takie wypierdki. Jednak to tutaj właśnie mają swoją słoneczną krainę ludzie Nowego Świata.
Góry Skaliste trochę stare, więc nie można powiedzieć, że zioną lufą – poza Longs Peak, którego wschodnia flanka obrywa się 400-metrową, naprawdę pionową ścianą i oferuje wytężające, lite wspinanie rysowe nawet na 4000 m n.p.m.
No cóż, jednych taka ściana kręci – wystarczy kogoś takiego znaleźć, o co wcale na obczyźnie nie łatwo. Innym się nie opłaca, no i podejście bite 3 godziny, a poza tym „bo wiesz Rifle to jest to”. Mimo to, poznałem gościa, który od 7 lat pracuje w Yosemite jako przewodnik, ale kobietę ma w Boulder i czasem go tu przywieje. Doug od razu zaoferował swój udział.
Szybki wypad do Dream Canyon kilka wyciągów i decyzja „Yellow Wall” na Diamondzie, wydaje się być odpowiednie. Odczekaliśmy dzień słoneczny [czasami dni się przeplatają] podejście kolejnego dnia w deszczu do koleby pod ścianą, niestety wszystkie ciekawe zajęte, bo jednak pomimo wprowadzonej opłaty – 15$ za noc od 2 osób, jest to miejsce chętnie odwiedzane nie tylko przez wspinaczy – spore hordy wypasionych świstaków zdają się to potwierdzać. Filtrowanie wody na jutro, kolacja, siusiu, modlitwa o słońce i spać.
W nocy najpierw leje, ale potem zaczyna wiać co nie jest złym znakiem, bo suszy ścianę – ma się rozumieć. Pobudka o brzasku i szybko pod ścianę gdzie lepiej być pierwszym – 300 metrów IV-wego, kruchego podejścia do szerokiego, trawiastego Broadway. Ten odcinek znam z wcześniejszego wypadu na Casual Route – 5.10a, z której niestety wypędził nas grad, a może po prostu zrejterowaliśmy, bo przecież i w takiej pogodzie należy się wspinać.
Ściana z bliska nie zachęca, bo cieknące strugi wody tylko błyszczą we wschodzącym słońcu, lecz pewnie ta nasza droga jakoś inaczej się przewija… Tak przewijała się – mimo to, przepłynęliśmy kilka pierwszych 5.9 – 5.10-tkowych wyciągów w rysach i tylko nadzieja dotknięcia suchej skały pchała nas dalej. A dalej mokro, przewinięcie z rysy do rysy po zalanej pionowej płycie tylko 5.10a, ale… Doug powiedział krótko „nie sądziłem, że to zrobisz”.
Jeszcze jeden mokrawy wyciąg i jesteśmy pod miejscem gdzie albo łatwiej – 5.10 w lewo mokra rysa albo trudniej – 5.11b po SUCHEJ PŁYCIE. Ponieważ jest moja kolej prowadzenia, nie do końca się przyglądając, śmiało idę na płytę ku pierwszemu rarpowi – wpinka, tarciowe stopnie, wpinka, coperhed ciągnięcie z krawądki na lewa rękę (po tygodniu mam cały czas zdrętwiałe palce) i szybki wpin do ruszającej sie płytówki, wbitej jakoś tak od dołu i zaczyna się ryska wąska na końcówki palców, ma się rozumieć mokra, a do dobrego przelotu na naszym stanowisku – 15 metrów. I to są te chwile kiedy zazdroszczę śmiałości ruchów pionierom, konopnymi linami przewiązanych w pasie, z prometejskim światłem w oczach. A ja cóż, nie sępy, a kruki krąża, wątroba boli ze strachu – Kacperek nie wiadomo czy zdążył przed wyjazdem do Chin wykupić mi w Austrii ubezpieczenie – i nie za bardzo mam na czym polecieć. Obciążam haczyk, ale tak nie do końca bo się trochę poruszył, daremnie pytając Douga czy pójdzie, krótka odpowiedź – „NIE”. NO MERCI trzeba się wspinać, dilfer – 5 m wyjścia nad haczyk i już dobra wpinka – świat nabiera znowu barwy.
Jeszcze jeden ładny wyciąg w rysie, w której Doug znika całkowicie. Pozostałe 2 wyciągi na pik próbuję od lewej – leje się, na prawo rysa sucha przez 30 metrów, ale powyżej woda zacina z okapów. Doug krótko powiedział, że wygląda to zbyt spektakularnie, więc wyciąg w lewo gdzie zaczynają się komfortowe zjazdy i hajda w dół, do koleby gdzie świstaki już zdążyły zakończyć ucztę, na której daniem głównym były spodenki Douga.
Na pewno warto wrócić tutaj jeszcze raz po chwile niczym z THE MATRIX (jakiś nowy amerykański film – przyp. red.).
Piotr Sztaba