16 grudnia 2011 16:03

Może alpiniści są zadufanymi w sobie arogantami i wierzą, że ich akurat góry oszczędzą… – wywiad z Joe Simpsonem

We wrześniu jednym z gości 7. Spotkań z Filmem Górskim w Zakopanem był Joe Simpson. Alpinista oraz jeden z najlepszych autorów literatury górskiej na świecie. Jego przygoda z literaturą zaczęła się od kultowego Dotknięcia Pustki, książki opisującej niezwykle dramatyczną przygodę na Siula Grande. Po andyjskich wydarzeniach życie Simpsona uległo wielkiej przemianie, a on sam został niezwykle poczytnym pisarzem. O tym, że Joe potrafi opowiadać możecie przekonać się zagłębiając w lekturę rozmowy, jaką udało nam się odbyć w Zakopanem.


Joe Simpson podczas 7. Spotkań z Filmem Górskim w Zakopanem
(fot. Piotr Turkot/wspinanie.pl)

***

Piotr Turkot (wspinanie.pl): Powiedz, czy obecnie uważasz się bardziej za pisarza, czy też wspinacza?

Joe Simpson: Tak naprawdę to nie jestem już wspinaczem. Przestałem się wspinać 2 lata temu. W 2009 byliśmy z kumplem na wyprawie w Nepalu.

Chodzi o drogę na południowej ścianie Mera Peak?

Tak, dokładnie (In Memoriam – przyp. red.). Super droga, wspaniałe przeżycie., ale niestety mam teraz artretyzm w prawym kolanie i kostce, a co najgorsze moja lewa kostka też daje się we znaki. 18 miesięcy przed wyprawą do Nepalu miałem operację i przez jakiś czas było zdecydowanie lepiej, ale teraz znów się odzywa. Do tego mam za sobą urazy szyi i pleców, więc obecnie mój organizm spłaca długi zaciągnięte, gdy miałem 20 lat.

Druga sprawa to fakt, że wielu z moich przyjaciół już się nie wspina albo nie żyje. Ja też nie wspinałem się już tak jak kiedyś, więc w naturalny sposób był to moment, żeby przestać. W zasadzie nie mogę też powiedzieć, żebym nadal uczestniczył w życiu światka wspinaczkowego.

A wracając do twojego pytania, jestem pisarzem i do tego dość leniwym. Właśnie skończyłem powieść. Wydają ją w tym miesiącu w Wielkiej Brytanii. Jestem z niej bardzo zadowolony, ale zastanawia mnie, jak zostanie przyjęta, bo generalnie ludzie gór nie bardzo przepadają za fikcją. Tyle, że „środowisko” nie jest już moim docelowym czytelnikiem i następna powieść, jeśli powstanie, nie będzie miała nic wspólnego z górami, bo chcę się przekonać, jak sobie radzę jako po prostu autor. To dopiero będzie test. Może się okazać, że polegnę i ludzie powiedzą: „Stary, czytaliśmy twoje książki tylko dlatego, że spadłeś do tej szczeliny i czołgałeś się do Bazy!”.

Jednak wierzę, że mogę wyjść ze „swojego” gatunku, czyli literatury górskiej. I skoro już się nie wspinam, to co miałbym zrobić? Jakie książki o górach tworzyć? Opowiadać przygody innych? Odgrzewać stare kawałki? Powiedziałem już w zasadzie to, co miałem do powiedzenia na temat wspinania i to wszystko, co chciałem w tej materii osiągnąć.


Joe Simpson podczas 7. Spotkań z Filmem Górskim w Zakopanem
(fot. Piotr Turkot/wspinanie.pl)

Wspomniałeś o swojej ostatniej wspinaczce – wyprawie do Nepalu na południową ścianę Mera Peak. Ta droga, ta wspinaczka, była hołdem złożonym przyjaciołom.

Tak, to niesamowita historia. Z Ray’em Delaney’m, przyjacielem, z którym pojechałem na tę ekspedycję,  poznałem się w 1990 roku. Pojechaliśmy na Ama Dablam i ponieważ był to okres politycznych buntów nie było żywego ducha na całej górze. Wspinaliśmy się w zasadzie w stylu alpejskim, a normalnie mijalibyśmy tam setki ludzi małpujących po poręczówkach. Było to niesamowite doznanie, przepiękna wyprawa. Zwłaszcza, że kocham Nepal.

Przez następne 20 lat wspinałem się z przeróżnymi ludźmi, również z Ray’em i w pewnym momencie obaj zdecydowaliśmy, że przestajemy się wspinać. Ray był na wyprawie z Mallem Duffem i Ianem Tatsellem na Mera, bodajże w 1983, kiedy to poprowadzili nową drogę środkiem południowej ściany. Mall i Ian byli naszymi bliskimi przyjaciółmi i obaj zginęli – Tat w wypadku glajtowym, a Mal w bazie pod Everestem w 1996 roku. Więc Ray wymyślił, że jest taka linia po prawej stronie ściany, która wygląda jak Route Major na Mont Blanc i że warto by się w to wbić. Więc pojechaliśmy zrobić tę drogę jako upamiętnienie naszych kolegów.

Pamiętam, kiedy dotarliśmy do bazy, a na tę stronę góry nikt się nie zapuszcza, Ray postawił namiot dokładnie na platformie ułożonej przez Tata 23 lata wcześniej! Ray miał problemy z aklimatyzacją, czuł się fatalnie, a wiadomo, co to oznacza przy wyprawie dwuosobowej. Zdecydowałem się więc przesolować tę drogę, co zupełnie nie jest w moim stylu. Nie lubię solować. Pewnie głównie ze względu na bardzo ważne dla mnie doświadczenie współpracy z partnerem. Lubię linę! ;)

W każdym razie droga była super, nie była jakoś szczególnie trudna, ale za to bardzo narażona na lawiny seraków. Wtedy też postanowiłem, że to koniec. Wydaje mi się, że Ray później jeszcze wybierał się na Eiger, ale mnie tam już nie ciągnie, zmęczyły mnie te próby ;)


Joe Simpson, w tle Eiger (fot. kerjarumahku.blogspot.com)

Zarówno Twoje książki, jak i cała kariera wspinaczkowa naznaczone są tragediami, śmiercią Twoich przyjaciół. Twoje książki to swoisty Danse macabre. Po dwóch, trzech dekadach wspinaczki i pisania o niej, co teraz sądzisz o alpinizmie?

Moje podejście się nie zmieniło. Kiedy zaczynałem się wspinać, około 14 roku życia i później, kiedy zainteresowałem się górami, pierwszą rzeczą, jaką zrobiłem było sięgnięcie po literaturę. Tak jak powiedziałem we wstępie do filmu Zew Ciszy, jedną z pierwszych moich książek górskich był Biały Pająk (Heinrich Harrerprzyp. red.). Jeśli miałbyś komuś poradzić książkę, przez którą mógłby się zniechęcić do gór – daj mu Białego Pająka!

Jezu Chryste, te czarno-białe zdjęcia i co chwilę ktoś umiera w potworny sposób. Jeśli czytasz coś takiego jako 14-letni chłopak, zaraz nasuwa się myśl: „po jaką cholerę ktokolwiek chciałby się pchać w coś takiego?” A jednak pamiętam, że myślałem wtedy: „skoro są gotowi znosić takie rzeczy, to musi w tym całym wspinaniu coś być.” I myślę, że miałem rację.

Czytałem dalej: Buhla, Bonatti’ego, Boningtona, czytałem wszystkich. I to właśnie oni pchnęli mnie w Alpy i potem wyższe góry. To, co rzuca się w oczy podczas lektury klasyki literatury górskiej, to wszechobecność śmierci. Jeśli spojrzysz na strony podsumowań w Mountain Magazine: pierwsze przejście tego i tego, drugie powtórzenie tamtego. I gdziekolwiek to by nie było: w Tien Szanie, w Nepalu, Karakorum, ludzie po prostu padają jak muchy. I to samo dzieje się w książkach: w zasadzie śmierć jest wspominana jako jeden z elementów w chronologii wyprawy: Ten i ten zginął, tamten nie wrócił.

Nie było to coś, co by mnie do wspinania mogło zniechęcić albo zachęcić. Kiedy pisałem Grę z Duchami tematem był ten właśnie paradoks: wspinanie jest czymś, co kochasz, pasją (nie jest sportem – nie jest jak golf czy piłka nożna – jest czymś innym); a jednocześnie zabija ci jednego przyjaciela rocznie. Gdyby gra w golfa zabijała ci co roku po jednym kumplu, pewnie wyrzuciłbyś kije. Bardzo ważnym było dla mnie napisanie o tym, bo zawsze dziwiło mnie, że w środowisku milczy się na ten temat. Jakby był to jakiś sekret, tabu. Dla mnie natomiast to jest esencją alpinizmu. Pomimo ryzyka śmierci ludzie po prostu idą w góry.

Gotowi są podejmować to ryzyko. Godzą się na te niebezpieczeństwa z otwartymi oczami. Może są zadufanymi w sobie arogantami i wierzą, że ich akurat góry oszczędzą…, ale chodzi tu jeszcze o coś więcej niż samo ryzyko. We wspinaniu na najwyższym poziomie ludzie walczą w zasadzie o nic. Bo co zdobywają? Nie czeka ich sława, nie ma z tego kasy, nie ma medali. A jednak są gotowi postawić na szali całe swoje życie. I to, tak zawsze uważałem, świadczy o wyjątkowości alpinizmu. Nadal tak uważam. Tyle, że po całej serii wypadków i śmierci większości kolegów podjąłem decyzję – Pieprzyć to, zaczynam łowić na muchę! Wybrałem złą Dyscyplinę!

Oczywiście żartuję. Z drugiej jednak strony nie jestem już w stanie wspinać się na takim poziomie jak kiedyś, bolą mnie nogi, a przede wszystkim moi koledzy się wycofali, a mi zawsze chodziło o to, by wyjść w góry z kimś i doświadczyć wspólnie przygody. I jeśli tego już nie mogę mieć, to wolę przestać się wspinać.

Podsumowując, moje podejście nie uległo zmianie. To o tym paradoksie zawsze próbowałem pisać, nie uważam, żeby to był minus wspinania, moim zdaniem jest to jedna z jego podstawowych cech.


Joe Simpson z pamiątkową rzeźbą – prezentem od organizatorów 7. Spotkań z Filmem Górskim w Zakopanem (fot. Piotr Turkot/wspinanie.pl)

Jednym z Twoich traumatycznych przejść w górach były wydarzenia na Siula Grande. Jak po 25 latach reagujesz na pytania dotyczące tej wyprawy?

Nie jest tak, że ich nie lubię, czy unikam. Najpierw jest na ogół prezentacja filmu i krótka dyskusja. Później przychodzi czas na pytania z widowni i wiem, co ludzie będą chcieli wiedzieć. Nie wkurza mnie to, nie męczy, ani nie nudzi, bo wynika z autentycznego zainteresowania. I jeśli nie stać cię na szczerą odpowiedź – nie powinno cię na takiej prezentacji być. Jeśli cię to mierzi – zostań w domu!

Ironią jest to, że choćbyś nie wiem jak tłumaczył, większość ludzi i tak nie zrozumie odpowiedzi, bo nie ma takich doświadczeń – to jak paragraf 22 – ponieważ wielu czytelników nie jest alpinistami, nie mają szans tego pojąć, nie wiedzą, jak się człowiek czuje przy -20°C, ani co potrafi zrobić z nim wysokość, nie mieli złamanej kości, nie wiedzą, jak ogromnie można być wyczerpanym.

Alpinizm jest jednak hardcorowy i trudno to ogarnąć dla kogoś, kto się tym nie zajamuje. Będzie mu się zdawało, że jest to jak spacer do Morskiego Oka. No więc, nie jest! I nie da się opowiedzieć, że robiłeś to przez 4 dni ZANIM złamałeś nogę! A temperatura odczuwalna wynosiła -50°C. Dla kogoś bez takiego doświadczenia to nic nie znaczy. I nie ma co się denerwować, po prostu nie da się tego do końca przekazać.

Pamiętam, jak czytając Białego Pająka, przerażony usiłowałem sobie wyobrazić, jak to było, wtedy w latach 30., siedzieć na półce wielkości połowy blatu stołu, przez 3 czy 4 dni i mroźne noce. I nie byłem w stanie tego ogarnąć. Pomyślałem: „Cholera, to jakiś koszmar.” Ale to nie jest powód, dla którego to robisz. Po prostu za przyjemność trzeba czasem zapłacić. I czasem coś nie idzie po twojej myśli.

Tak było zazwyczaj z pierwszym sezonem alpejskim. Nie wiem jak u was, ale większość Brytyjczyków w czasie pierwszego lata w Alpach, nieprzyzwyczajona do skali gór, próbowała wspinać się tak samo jak w domu, np. asekurując się na każdym wyciągu. I nagle granie, opisane jako 3,5-godzinne zajmowały nam po 12 godzin. Wracaliśmy po nocy, łapaliśmy biwaki, wszystko szło nie tak. Bo trzeba się było wszystkiego uczyć od nowa. Wielu z moich kumpli dostało tak w dupę, że po pierwszym wyjeździe odpuścili sobie.

Lata 70. i 80. to złoty wiek alpinizmu brytyjskiego – bardzo trudne technicznie wspinaczki w Himalajach…

Zdobycie południowo-zachodniej ściany Everestu i południowej Annapurny, wielkie ekspedycje.

I np. Changabang. Nowe podejście do alpinizmu w górach wysokich.

Zapłaciliśmy za to ogromną cenę, w pierwszej połowie lat 80. całe pokolenie wspinaczy zniknęło z powierzchni ziemi. Jak choćby Peter Boardman czy Joe Tasker.

To samo stało się w Polsce – pod koniec lat 80. straciliśmy niemal całą generację himalaistów.

Dokładnie. Wydaje mi się, że jedną z przyczyn jest to, że Reinhold Messner zapoczątkował to pospolite ruszenie małych zespołów, całą filozofię czystego stylu i robienia skrajnie trudnych przejść bez wsparcia. Ja z tą filozofią w zasadzie się zgadzam. Jeśli spojrzymy na to, co dzieje się w górach dzisiaj, wydaje mi się, że nastąpiła totalna polaryzacja.

Z jednej strony mamy gości robiących rzeczy wręcz niewyobrażalne, czy to w skale, czy w
lodzie, stylem kapsułowym, czy alpejskim. Wprost nie do pomyślenia z perspektywy tego, co my robiliśmy w latach 80. I to akurat jest pułapka, bo patrząc na wspinaczki z tamtych lat można pomyśleć: „hej, przecież to banalne!” Ale to nieprawda, bo po pierwsze standardy były zupełnie inne, a poza tym choćby śruby lodowe były do bani, reszta szpeju też nie umywała się do dzisiejszego itd. Poza tym nie każdy był Kurtyką czy Messnerem i ludzie popełniali błędy, za które płacili życiem. Tak czy owak poziom dzisiejszego wspinania jest niesamowity.

Z drugiej strony mamy to, co dzieje się na Evereście, komercyjne wyprawy na ośmiotysięczniki, które są cofaniem się w rozwoju: używają więcej poręczówek,  mają zapas tlenu na wyprawę na księżyc (i z powrotem), radia. Przybywasz do Bazy i wysyłasz maila do domu. To nie jest rozwój – to degradacja. Wspinanie popycha do przodu czołówka, a ci ludzie nie są wspinaczami. Jeśli mnie spytacie, to odpowiem – oni robią coś zgoła innego: odhaczają punkty na listach, budują swoje ego.

Jeśli robisz sobie zdjęcie na szczycie Everestu to pokaż też zdjęcie Szerpów, którzy cię tam wywlekli. Ja nie mógłbym spojrzeć sobie w oczy, gdybym wlazł na jakąś górę i pominął fakt, że ktoś wniósł tam cały mój szpej, cały tlen, zaporęczował drogę, a ja przedreptałem po śladach przetorowanych przez innych.

Tak samo świat wspinaczkowy się spolaryzował. W moich czasach zaczynało się od turystyki, potem może pochodziłbyś trochę po górach zimą, następnie zacząłbyś się wspinać w skałach, potem dopiero w górach. Jeszcze później wspinałbyś się zimą, następnie pojechał w Alpy. Trzeba było zdobyć kolejne szczeble „kariery”, żeby stać się samodzielnym. Dziś natomiast mamy np. wspinaczy czysto sportowych, którzy, jeżeli kazałbyś im się wbić w jakąś drogę na Gricie, narobiliby pod siebie. Pokaż przeciętnemu Francuzowi drogi na Stanage, a dostanie zawału. I tak samo są ludzie, którzy są świetni, ale tylko w lodzie albo w mikście. Inni wspinają się w Alpach, a inni w górach wysokich. 30, 40 lat temu nie istniał aż taki podział – najlepsi w górach byli jednocześnie w czołówce skalnej lub lodowej.

A wracając do kwestii Polaków w latach 80. Zjawisko polskiego himalaizmu wynikało z sytuacji w kraju – z reżimu komunistycznego. Wyprawy były formą eskapizmu, wyrwania się z absurdu panującego w kraju. Czy możesz powiedzieć coś o sile napędowej Brytyjczyków w latach 70. i 80.?

Myśmy nic podobnego nie mieli, więc trudno tu szukać porównania. Wszyscy wspinacze, jakich kiedykolwiek spotkałem, byli ludźmi pewnego typu. Chodzi mi o pewną dozę anarchii w ich podejściu do życia. Wspinając się robisz coś, czego większość nie rozumie, ale w tym właśnie tkwi czar. To czyni cię, przynajmniej we własnym mniemaniu, wyjątkowym. Nie jesteś podróżnikiem, nie jesteś turystą – jesteś wspinaczem. To do pewnego stopnia uzależnia. Wspinacze to z reguły indywidualiści, do tego często samolubni. Robią to, co kochają, ale robią to tylko dla siebie. Jeśli się im przyjrzeć to nie bardzo liczą się z uczuciami bliskich. I tak jest wg mnie niezależnie od narodowości, czy systemu politycznego, w jakim żyją.

Polacy, Czesi i Słoweńcy, których poznałem, byli równie walnięci jak Amerykanie, Brytyjczycy, Niemcy, czy Francuzi. To zazwyczaj silne osobowości, które za wszelką cenę chcą sobie coś udowodnić. W tym właśnie tkwi różnica między wspinaniem a sportem – będąc tenisistą czy piłkarzem, czy jakąkolwiek gwiazdą sportu komercyjnego, starasz się owszem grać jak najlepiej, ale również musisz przekonać publiczność i konkurencję, jakim zajebistym gościem jesteś. Wspinacze jednak zawsze przede wszystkim konkurują z samymi sobą.

Różnica polegała na tym, że dla Polaków, czy Czechów było tak trudno wyjechać, że kiedy już się wyrwali dawali z siebie wszystko i każdy wyjazd starali się wykorzystać choćby nie wiem co, wykraczali przy tym poza granice zdrowego rozsądku. Choć może to po prostu wschodnioeuropejska konstrukcja psychiczna, może Polacy i Czesi mają skłonności samobójcze. Nie wiem, ale patrząc na Was w latach 80. my z reguły dochodziliśmy do wniosku: „o ja pierdolę!” Było to środowisko, w którym jeśli miałeś wszystkie palce uchodziłeś za babę.

Kiedyś w kotle zachodnim na Evereście – nie pamiętam, co to był za zespół, który próbował nowej drogi na ścianie Nuptse – warunki były po prostu gówniane, wychodzenie było samobójstwem. Moi kumple nie mogli uwierzyć, a oni z kolei patrzyli na nas jak na cioty. No i poszli. Przez trzy dni przeżyli totalny koszmar, oczywiście nic nie urobili, w sumie to mieli szczęście, że w ogóle przeżyli, ale po powrocie powiedzieli: No, ale chociaż spróbowaliśmy. To było kompletnie inne podejście. Dla nas to było po prostu durne. I nie sądzę, żeby to miało coś wspólnego z komunizmem. Po prostu byliście w stanie znieść dużo, dużo więcej. Sama kwestia himalaizmu zimowego, który przecież był dziełem Polaków.

Jeśli spojrzymy na to, co zrobił Messner i porównamy to z Kukuczką! Ludzie tego nie rozumieją, bo muszą odhaczać te swoje podpunkty na listach – pierwsza Korona, pierwszy człowiek, który skompletował 14 ośmiotysięczników. Tak jak w Alpach – ludzie chodzą tylko na czterotysięczniki (wystarczy wybrać się na szczyt, który ma 3900 i nie ma tam żywej duszy). Efekt jest taki, że wszyscy idą w jedno miejsce, podobnie jak nad Morskie Oko – 10000 Polaków popyla asfaltem…

Na koniec, mógłbyś pokrótce opowiedzieć o swoich książkach?

Najpierw było Dotknięcie Pustki. Nigdy nie planowałem, że napiszę Dotknięcie – po wydaniu książka okazała się ogromnym sukcesem, choć nie była jakoś szczególnie promowana. Raczej przekazywano sobie z ust do ust informacje o niej – oczywiście później prasa też zrobiła swoje. W każdym razie przez 4 lata sprzedawała się i sprzedawała, zaczęła wygrywać nagrody literackie. W 1989 wygrała jedną z najważniejszych brytyjskich nagród (NCR Book Award).

Pamiętam, po wygranej dosyć się przeraziłem, trzymałem ją w rękach i myślałem: „Co tu się kurwa, dzieje?” Napisałem sobie książkę górską i myślałem, że fajnie jakby wspinacze ją przeczytali, a tu czytali ją „zwykli ludzie”. Po 3-4 latach zacząłem się zastanawiać: ” Czy to ja, czy ja umiem pisać, czy chodzi tu tylko o historię, jaką Dotknięcie opowiada?”  Ponieważ nie wiedziałem, napisałem The Water People. Jest to częściowo powieść autobiograficzna. W każdym razie przekonała mnie, że potrafię pisać. Oczywiście patrząc wstecz widzę duże niedociągnięcia i sama książka nie jest jakimś wiekopomnym dziełem, ale zobaczyłem, że nie klecę zdań w stylu: „Kali kochać, Kali kupić.”

Następnie powstała Gra z Duchami, na której strasznie mi zależało, bo opowiada o tym, skąd Simon (Yates – przyp. red.) i ja się wywodzimy, o latach 80., o tym, czym się zajmowaliśmy, co wtedy się działo. I o tych wszystkich umierających przyjaciołach. Starałem się wytłumaczyć, co to za gra, w którą gramy.

Kolejne książki: Dark Shadows Falling i Storms of Silence są  tyradami, których pisanie nie sprawiło mi przyjemności. Storms of Silence mówi o Chinach, opowiada o przygodach kupowanych kartą kredytową i o tym, że w dupie mamy wszystko poza naszym wspinaniem. Czasem, owszem, fajnie jest pobredzić o ekologii i prawach człowieka, ale póki możemy wejść na naszą górę, tak naprawdę mamy to gdzieś. Myślę, że umknęło nam, co tak naprawdę Chiny zrobiły z Tybetem, który teraz jest „odbudowywany” jako turystyczny Disneyland.

Dark Shadows Falling powstało w wyniku tragedii z 1996, ale też – i to głównie – przez wydarzenia z 1992 i wejście Ronalda Naara. Jest to książka o komercyjnym wspinaniu i o tym, że zmienia ono twoją moralność. Wielu z moich kumpli, którzy prowadzą wyprawy na Everest wkurzyło się na mnie i nazwało snobem, ale mam to w dupie. Sorry, jeśli mijasz ciało, robisz mu zdjęcie do swojego „bohaterskiego albumu” i nie masz na tyle przyzwoitości, żeby zboczyć 10 metrów ze szlaku i pogrzebać je w szczelinie, to moim zdaniem nie jesteś wspinaczem. I jeśli płacisz 40 000 funtów, żeby wyprowadzono cię na Everest nie mając żadnego doświadczenia wspinaczkowego, to też nie jest alpinizm.

Tak jak powiedział Doug Scott, w bardzo typowy dla siebie sposób – jeśli nie podejmujesz własnych decyzji nie jesteś wspinaczem, tylko psem na smyczy. Ludzie kupują sobie sen, na który nie zasługują, nie przeszli przez całą drogę przygotowań, która dałaby im szansę być samodzielnymi. Może potrafią wymałpować po gotowej poręczówce, czy użyć butli wyniesionej przez kogoś innego, ale jeśli cokolwiek niespodziewanego się zdarzy, nie mają na czym się oprzeć, nie mają doświadczenia, z którego  można by czerpać, mogą tylko polegać na przewodniku. A doskonale wiadomo, powyżej 8000 metrów nie ma przewodnictwa, można komuś ułatwić wspinanie, ale nie prowadzić go.

Zew Ciszy natomiast sprowadza się do stwierdzenia: „Było super – ja kończę się wspinać. Dzięki!”

Wspominałeś na początku, że Twoja najnowsza książka The Sound of Gravity to powieść. Zaczynasz odchodzić od realnych historii?

Tak. Jednak część wydarzeń, które wplotłem w dziejącą się w górach akcję, miała miejsce naprawdę. Jest to prosta, wzruszająca historia o miłości, o stracie, o tym, że pojedynczy przypadek, czy nieporozumienie może zmienić całe twoje życie. Moim zdaniem jest to kawał niezłego pisarstwa, ale oczywiście może znaleźć się ktoś, kto powie, że jest gówniana.

Za dwa tygodnie zaczyna się jej promocja i 75%, nie, więcej, 90% dziennikarzy, którym udzielę wywiadu będzie chciało rozmawiać o 1985 roku. Ja im wszystko opowiem, oni nie zrozumieją z tego nic, napiszą to błędnie, a potem na końcu umieszczą jeden akapit o powieści. Simon już zawsze będzie gościem, który przeciął linę, a ja zawsze już będę gościem, który spadł, a potem czołgał się po lodowcu. Rozumiesz? I lekko krępuje mnie, kiedy wchodzę na salę i wszyscy klaszczą tak jak dziś, bo mam świadomość, jakie miejsce zajmuję w historii alpinizmu i jako wspinacz nie osiągnąłem połowy tego, co chciałem.

Ale za to w unikalny sposób łączysz talenty – alpinistyczny z literackim :) Dzięki temu inspirujesz wielu ludzi.

Byłem niezły w latach 80., ale też mogłem być o niebo lepszy, po prostu tak się potoczyło.  W pełni zdaję sobie sprawę, że jest mnóstwo wspinaczy dużo lepszych ode mnie i oni powinni cieszyć się dużo większym uznaniem niż ja. Ja powinienem być rozpoznawany jako pisarz górski, nie alpinista. To przecież nie moja wina, że przeżyłem. I w takich sytuacjach jak dziś czuję się dziwnie – wiem jak wielu jest wybitnych wspinaczy w Polsce, jak wielu wybitnych Polaków zginęło w górach i wiem, że byli lepsi niż ja kiedykolwiek mógłbym marzyć, że będę.

Ale wiesz, tylko niewiele osób osiąga taki poziom, zdecydowana większość nie wspina się tak dobrze. Pewnie około 85% wspinaczy pozostaje na średnim poziomie, zajmują się głównie turystyką, wspinając się od czasu do czasu. Cokolwiek trudniejszego niż lodowa czwórka – nie dzięki. Niewiele osób jeździ na wyprawy. W sumie jest to garstka osób, a czasem zapominasz, że twoi czytelnicy to w niewielkim tylko procencie czołówka wspinaczy, że większość to zapaleńcy, którzy mają ochotę dowiedzieć się „jak to jest”, więc sięgają po książkę.

Nie tak, jak piszący historię alpinizmu, jak ci wielcy. Spośród moich osobistych bohaterów, najważniejsi to Walter Bonatti – absolutne chapeau bas! –  i Hermann Buhl, przy czym Bonattiego wymieniłem najpierw, bo przeżył. Rozegrał całą partię w pięknym stylu i wstał od stołu. Hermann Buhl był wielki, wyprzedzał swoją epokę, ale zginął, a to jakby nie fajnie. W bliższym mi pokoleniu – Alex MacIntyre, który też był wizjonerem i który wspinał się z bandą szalonych Polaków, z Wojtkiem Kurtyką na czele. To dopiero wzór do naśladowania! I kiedy zginął na Annapurnie, to też była wspinaczka na miarę innych czasów. Nie robiło się takich rzeczy, nie wspinano się w stylu alpejskim z 7-milimetrową liną, z jedną uprzężą na trójkowy zespół – ja pierdolę, co za styl! Ale to jest ten właśnie 1% wspinaczy – absolutny top.

Chcę jeszcze wspomnieć o jednej postaci – Andy Parkin, brytyjski wspinacz, światowej klasy himalaista. W latach 80. był przewodnikiem i podczas opuszczania klienta wyleciał mu hak. Klient spadł tylko jakieś 5 metrów, ale Andy wyrwany ze stanu przeleciał ponad 30 metrów i poważnie się rozpieprzył. Zniszczył łokieć, biodro, prawie zginął. Do tego momentu Andy podczas ekspedycji szkicował i robił małe akwarele, ale czysto hobbistycznie. W czasie powrotu do zdrowia, a trwało to razem z fizjoterapią 2-3 lata zwrócił się w stronę tego hobby i poważnie zajął się malowaniem oraz rzeźbą. Teraz, już zdrowy, choć biodro ciągle daje mu w kość, nadal jeździ na wyprawy, prowadzi nowe drogi w Patagonii, ale na życie zarabia jako malarz i rzeźbiarz w Chamonix.

Widzisz, zawsze uważałem, że mamy rozliczne talenty. Kiedy skupiasz się na wspinaniu inne rzeczy ci uciekają, jesteś zamknięty. Wypadek, taki jak mój czy Andi’ego, potrafi otworzyć oczy. Ja odkryłem, że umiem pisać, a na pewno bym tego nie zrobił, a Andy przekonał się, że jest dużo lepszy niż przypuszczał jako malarz, choć nadal jest świetnym wspinaczem. Kiedy patrzę na topowych alpinistów, często chciałoby się powiedzieć, życie to nie tylko wspinanie, można robić wszystko: pisać, fotografować, malować – wszystko.

Ale chyba za dużo gadam, wszyscy znajomi mi to mówią…

Piotr Turkot




  • Komentarze na forum Dodaj swój wątek

    Po czym poznać wspinacza? [120]
    [img]https://wspinanie.pl/serwis/201112/16joe-simpson-wywiad-spotkania-zakopane1.jpg[/img] Patrzę na pana w kraciastej koszuli i drugiego pana…

    16-12-2011
    Marian Żołędziewski