4 czerwca 2009 14:00

Pierwsza Polka na Evereście od północy

21 maja 2009 na wierzchołku Everestu (8848 m) stanęła kolejna Polka – Anna Barańska. Może nie byłaby to wielka sensacja, gdyby nie fakt, że wszystkie cztery jej poprzedniczki – Wanda Rutkiewicz (1978), Anna Czerwińska (2000), Martyna Wojciechowska (2006, news) i Agnieszka Kiela-Pałys (2008, news) wchodziły łatwiejszą i krótszą drogą od strony południowej.


Everest – droga od północy
(fot. Marcin Miotk, topo Janusz Kurczab)

Podobnie jak dwie ostatnie, Anna Barańska właściwie nie jest (a przynajmniej tak o sobie mówi) alpinistką. Od urodzenia jest warszawianką, pracuje w doradztwie finansowym/inwestycyjnym (głównie przejęcia firm), nie należy do żadnego klubu. Po górach chodzi okazjonalnie od 2001 roku. Ma jednak w dorobku kilka osiągnięć: Mont Blanc (2002), próba wejścia na Elbrus (2003), Pik Lenina (2004) i Cho Oyu (2005). Potem miała przerwę spowodowaną macierzyństwem (córeczka urodzona w 2007 roku), ponadto na przeszkodzie stawały kwestie zdrowotne i zawodowe, jak pisze: „ogólnie nienajlepszy okres, który wraz z wejściem na Mount Everest powoli zamykam”.

***

A oto relacja Anny Barańskiej z wejścia na najwyższy szczyt świata:

"Byłam członkiem wyprawy międzynarodowej organizowanej przez agencję Monterosa (sprawdzona na Cho Oyu), miałam w zespole doświadczonego Szerpę. Założyliśmy 3 obozy – pierwszy na wys. 7000 m, drugi – 7650 m, trzeci – 8300 m. Atak szczytowy na tlenie od obozu 2, z obozu 3 wyjście po 21.00. Trudności techniczne – trzy uskoki, których bardzo się obawiałam, okazały się raczej niezwykle ciekawym urozmaiceniem drogi, dzięki poręczówkom i tlenowi.


Widok na drogę wejścia z okolic obozu 2 (fot. Manuel Pizarro)


Anna Barańska na II uskoku (fot. Manuel Pizarro)

Na szczycie stanęłam o godz. 7.30 rano. Tego samego dnia z mojej wyprawy wierzchołek osiągnął jeszcze Manuel Pizarro (Kanada) i Jair Gonzalez (Ekwador) – obaj z tlenem, podobnie jak ja. Schodząc minęłam się z Frankiem Ziebarthem, znanym mi jeszcze z Cho Oyu (2005 r.), który półtorej godziny po mnie osiągnął szczyt wchodząc bez tlenu. Skarżył się na zimno, więc dałam mu swoje rękawiczki, ale nie spodziewałam się wtedy, że tak silny i doświadczony wspinacz jak on (3 x 8000+ bez tlenu), nie dokończy zejścia do C3 i nie zauważyłam, w jakim stopniu był zdeteriorowany. Został na 8700 m, jak podaliśmy w oficjalnym komunikacie, po potwierdzeniu na podstawie zdjęć.

Moje zejście z C3 (do ABC jednego dnia) było dość dramatyczne – burza w okolicach obozu 2 w połączeniu z problemami ze wzrokiem. Śmierć Franka to nie jedyne tragiczne wydarzenie. Przed naszym atakiem szczytowym w obozie 1 na atak serca zmarł jeden z Czechów, Veslaw Chrzaszcz, mimo podjętej błyskawicznie akcji ratunkowej. Zgodnie z jego i rodziny życzeniem został pochowany w szczelinie lodowcowej. Były też inne, nieznane mi osoby z innych ekip, które po tej stronie góry zostały na niej na zawsze.

Ten sezon ogólnie został uznany za bardzo niekorzystny pod względem pogodowym. Tylko nieliczne dni maja nadawały sie na dni szczytowe – wtedy, kiedy Chińczycy poręczowali górne partie i właśnie 21 maja. Potem opady śniegu (1,5 m w ABC) właściwie uniemożliwiły kolejne próby, a przy okazji mocno utrudniły powrót z gór.

Cieszę się, że udało mi się zrealizować to, co zaplanowałam, czyli być tam pierwszą, szczególnie, że na co dzień zupełnie nie jestem himalaistką. Tak naprawdę najtrudniejsze przygotowania i praca nad tym wejściem miały miejsce w Warszawie, a trudne było wszystko – reakcje rodziny, rozmowy w pracy, wpasowanie treningów (żałośnie ograniczonych i raczej symbolicznych w porównaniu z innymi uczestnikami wyprawy) w napięty harmonogram matki i pracownika. Kiedy wyjeżdżałam, ta góra miała dla mnie chyba ok. 20.000 m. Wysiłek na miejscu był już tylko „kropką nad i”, zaskakująco dla mnie fascynujący i przyjemny. Sam szczyt niesamowicie mnie wzruszył, bo nie spodziewałam się, że będzie on tak osiągalny.

Na miejscu długo rozważałam podjęcie próby wejścia bez tlenu, a Veslaw i Frank byli tymi, z którymi o tym najdłużej dyskutowałam. Te zamiary zostały jednak zweryfikowane przez trzeźwą ocenę mojej kondycji – chodziłam zbyt wolno. Wejście było więc zdecydowanie w nienajlepszym stylu, niemniej – co w tym wypadku wydaje mi się ważniejsze – skuteczne. Niezależnie od sposobu, jest to jednak prawie 9000 m bez windy :-)

Chyba najważniejsze z tego jest doświadczenie. Dotychczas traktowałam Himalaje jako możliwość sprawdzenia się, realizacji ambicji, oderwania się od codzienności, spojrzenia z innej perspektywy, pomijając ewentualną cenę tych doznań. Tu było zbyt ich wiele i zbyt blisko śmierci…

A drogę północną określiłabym jako naprawdę ciekawą, na pewno inną niż typowe himalajskie „deptanie w śniegu”.


Widok ze szczytu w kierunku Cho Oyu (fot. Manuel Pizarro)

Janusz Kurczab




  • Komentarze na forum Dodaj swój wątek

    dzielna [3]
    Dzielna jestes. Gratulacje :-)) Lucy ps tylko a mediach cos…

    8-06-2009
    Luc