Biały Ślad – I cz. cyklu narciarskiego

Ciągle pozostaje wiele do zrobienia przed alpinistą. Nie tylko stoi przed wielkim zadaniem dokończenia eksploracji gór na nogach, ale jak dotąd drasnął zaledwie możliwości ponownego podboju górskiego królestwa człowieka sprzed lat – nart.

Art Winder
The Mountaineer, 1932

Wielu powie, że te słowa napisane przez Arta Windera w 1932 roku od dawna są nieaktualne… Bo przecież już trzy dekady temu pokonano na nartach najbardziej niewyobrażalne linie w Alpach, kilka lat temu Marco Siffredi dokończył eksplorację żlebów północnej ściany Everestu, a ludzie tacy jak Shane McConkey łączą narty ze skrzydłem, zjeżdżając każdą podciętą ścianą Alaski.

PATRON CYKLU ARTYKUŁÓW
O HISTORII FREERIDE’U

Wcale nie chodzi jednak o to, z ilu gór zjechano, czy też jakie były trudności zjazdu, raczej ilu z nas trafiając dzięki nartom czy snowboardowi w pełne puchu doliny, dotyka namacalnie pierwotności, którą czuł myśliwy polujący na zwierzynę w zasypanej śniegiem kniei. Ilu z nas uciekając przed zawieją szybkim szusem z przełęczy czuje przewagę, która towarzyszyła norweskim żołnierzom unoszącym królewskie dziecko w bezpieczne schronienie przez góry w trakcie wojny domowej. Do dziś zresztą odbywa się impreza upamiętniająca tamto wydarzenie z XII wieku, w trakcie której zawodnicy niosą ze sobą pakunek o ciężarze 3,5 kg, symulujący wagę małego królewicza.


Norweski obraz przedstawiający 2-letniego królewicza Häkona wiezionego w bezpieczne schronienie
z Lillehammer w 1206.

Norwegia jest kolebką narciarstwa. Już w drugiej połowie XIX wieku pracowano tam nad nowymi konstrukcjami nart, a w 1868 roku Sondre Norheim zaprezentował pierwsze narty profilowane, które ułatwiały skręty na wzór obecnych carvingów. Wtedy też wąska grupa, na czele z pionierami z Norheimem, rozpoczęła treningi dynamicznych skrętów w zjeździe narciarskim.

Historia podaje, że pewnego dnia Sondre zapytał swojego brata Eivinda, czy można przeskoczyć na nartach dach ich wiejskiego domku. W odpowiedzi na wątpliwości brata chłopcy sięgnęli po drabinę łącząc dach ze śnieżnym zboczem za domkiem i po nakryciu szczebli deskami oraz gałęziami świerku posypali cały ten najazd śniegiem. Kobiety w domu usłyszały tylko dziwny łomot dobiegający z dachu, po czym zobaczyły lecącego w powietrzu Sondre.


Fotografia z planu filmu o Sondre Norheimie (fot. Fred Friberg/NN/Samfoto)

Ten lot i poczucie swobody, które mu towarzyszyło jest właśnie istotą całego nowoczesnego pojęcia freeride’u. Dlatego zamiast naciąganych definicji przyjmę opis Mariusza Zaruskiego:

Prąd powietrza ogłusza, oślepia. Oko ledwo zdąży uchwycić nierówności terenu przed sobą – już go nie ma, mignęło coś obok, zamajaczyło… nowe znów otoczenie i znów dalej, dalej przez wydmy, nasypy, bruzdy wyorane zimowymi wichrami. Jak kule rykoszetem lecące, śmigają nasze narty po wybojach terenu. Jest coś niewysłowionego w zawrotności jazdy podobnej, coś porywającego wszystkie zmysły, władze duchowe i ogniskującego całe jestestwo w jednym słowie: pęd.

Trzeba pamiętać, że narciarze początku XX wieku byli z gruntu narciarzami terenowymi – pierwsze wyciągi, które pojawiły się w 1908 roku w Niemczech, a kolejki linowe w Chamonix i Englebergu dwie dekady później – większość uważała za luksus, a może nawet zbytek i podchodziła do gór w czystym stylu, podchodząc! Pojawienie się mechanicznej pokusy wielu nazwało nawet schizmą w świecie nart, a Józef Oppenheim w wydanym w 1936 roku wspaniałym przewodniku narciarskim po Tatrach pisze o boisku jako salonie narciarskim:

Na boisku można olśnić panienki i mistrzów karuzelą wyuczonych expedite ewolucyj, a w terenie przy całej wiedzy boiskowej zgłupieć. (…) I skarży ci się taka istota: że na boisku tak ślicznie kristjanje nożycowe i z oporu i kristjanje z łuku robiła, a tu w terenie – zdechł pies, mięśniem pośladkowym sromotnie śnieg pierze przy nożycowej, czy z oporu – bez różnicy.

W podobnym tonie wypowiadał się legendarny Norweg Hermann „Jack Rabbit” Johannsen, który z dyplomem inżyniera uzyskanym w Berlinie wyemigrował za ocean w roku 1899, gdzie przez lata propagował narciarstwo biegowe. Długie lata, gdyż zmarł dopiero w 1987 roku w wieku 111 lat.

Wyciągi są tylko treningowym polem dla radości, która jest twoja, jeśli wyruszysz na własną rękę. Musisz czuć ciąg swoich mięśni pod szczytem długiego podejścia, i znać satysfakcję rysowania własnej linii po nietkniętej przestrzeni puchu. To jest narciarstwo. To jest przygoda.  

Jeżeli więc freeride pociąga za sobą zjazdy w odległym od wyciągów terenie, jest niczym innym jak powrotem do trochę bardziej czystego stylu używania tych „niezrównanych narzędzi lokomocji”, jak Zaruski nazwał narty. Spełnieniem proroctwa, które zapisał Rafał Malczewski w swoich zakopiańskich esejach – Żyjemy pod znakiem narty i liny. Z czasem może narta urwie się z liny i pójdzie swoim szlakiem…

Dlatego też, zaczynając ten cykl, chcę oddać szacunek narciarzom początku XX wieku, tym którzy pojęcia freeride nie znali, a byli freeriderami z krwi i kości! Wyczyny tych narciarzy możemy zobaczyć w legendarnym filmie „Biały ślad”, jak lecą szusem w puchu, wprost na złamanie swoich szerokich na 8 cm nart. O wyrypach narciarskich możemy przeczytać też w kultowej „W stronę Pysznej”, opublikowanej po raz pierwszy w 1961 r. przez Stanisława Zielińskiego i Wandę Gentil-Tippenhauer, partnerkę i wieloletnią przyjaciółkę Oppenheima.


Kadr z filmu „Biały Ślad”, którego fragmenty dostępne są na youtube.com

O historii tamtej epoki pod Tatrami wiele ciekawych publikacji napisał Wojtek Szatkowski z Muzeum Tatrzańskiego, choćby ostatnio na łamach magazynu „Góry”. Odsyłam do tych tekstów, aby nie powielać. Od siebie dodam, iż czytając w deszczowe dni literaturę narciarską w doskonale wyposażonej bibliotece ENSA w Chamonix, zawsze zastanawiało mnie, że ówczesne dokonania tatrzańskich narciarzy w jeździe terenowej, nie tylko nie odbiegały od osiągnięć światowych, ale być może ustanawiały nawet nowy poziom.

Niewątpliwie istniało zacofanie technologiczne i pewna ignorancja wynikająca ze słowiańskiej duszy, co tak wspaniale pokazuje opowieść Franciszka Bujaka o udziale polskiej ekipy w I Olimpiadzie Zimowej w Chamonix w 1924 roku, gdy politurowali sobie narty kupionymi po raz pierwszy w życiu smarami, przez co pod górę się dobrze biegło, ale i z góry też się biegło, a trzeba było jechać. Smary okazały się nieodpowiednie, ale kto mógł wiedzieć, że stosuje się różne! – zob. Zakopiańscy olimpijczycy, Franciszek Bujak.

Podejrzewam jednak, że inną stroną owej duszy była także ułańska fantazja tatrzańskich narciarzy, a w górach, jak pokazał choćby himalaizm lat 80., więcej zależy od stanu ducha niż sprzętu. Weźmy za przykład słynny w latach 20. zjazd Henryka Mückenbrunna szusem z Karbu na Czarny Staw Gąsienicowy. W tych latach ekipa, tak barwnie opisana „W stronę Pysznej”, na dobre hasała po Tatrach, a sam Oppenheim latał już głową między „Babie nogi” na Kamienistej.

Tymczasem w masywie Mont Blanc, który później stał się kolebką narciarstwa ekstremalnego, a dziś jest mekką freeride’u, dopiero w 1926 roku zapisuje się pierwszy w historii zjazd lodowcem Envers du Plan przewodnika Armanda Charleta i szwajcarskiego alpinisty Andre Rocha (dla jasności dodam, że było wiele wejść z użyciem nart, choćby na Monte Rosa w 1903, Mont Blanc w 1904, czy Elbrus w 1914 roku, lecz w tekście skupiam się na zjazdach jako odrębnej aktywności, w tym upatrując początek obecnego freeride’u).

Andre Roch został później zatrudniony w Ameryce jako konsultant do budowy mechanicznych wyciągów, a także pomagał przy założeniu American Avalanche Research Center. Po powrocie do Szwajcarii Roch pełnił z kolei funkcję dyrektora Swiss Avalanche Research Institute w Davos. To od niego pochodzi słynne: Pamiętaj przyjacielu, lawina nie wie, że jesteś ekspertem.

Pobyt za oceanem pozwolił mu eksplorować tamtejsze góry i już w 1931 roku wszedł na nartach na Mount Hood w Oregonie, choć bez zjazdu ze szczytu. Towarzyszyli mu Arne Stene i Hjalmar Hvam, który w 1939 roku wprowadził na rynek pierwsze wiązanie narciarskie z bezpiecznym wypinaniem (Safe-Ski), po tym jak dwa lata z rzędu łamał nogi. Paradoksalnie tym produktem przytwierdził mocniej buta do narty, podtrzymując odwrót od czystego stylu, przynajmniej do czasów pojawienia się sprzętu tourowego.

Wróćmy jednak do naszej historii…

Cnotę „Babich nóg” chronią każdej zimy służby tatrzańskiego parku, a Envers du Plan to legendarne już miejsce dla freeride’u w warunkach naprawdę wysokogórskich. Ruszamy z Aiguille du Midi, niemal z 4000 metrów, wśród seraków, szczelin i skał, choć przyznam, że często po długim okresie ładnej pogody ten „dziki” zjazd zamienia się w muldziastą trasę. Podejmując go jednak w złych warunkach pogodowych można trafić na wspaniały puch do pasa, a wtedy wrażenia pozostają niezapomniane. Jeden z moich znajomych, częsty bywalec heli-skiingu na Alasce przyznał, że ktoś, kto zjeżdżał Envers w dobrych warunkach, nie dostrzeże nic wyjątkowego w heli-skiingu, chyba że sam lot helikopterem!

PATRON CYKLU ARTYKUŁÓW
O HISTORII FREERIDE’U

Zanim jednak helikoptery wdarły się w narciarskie życie, a za oceanem pewien Austriak rozpoczął takie usługi już w roku 1965, rozpoczynała się powoli era zjazdów na stromych zboczach. W literaturze podaje się zwykle środek lodowca Aiguille d’Argentiere, jako pierwszy stromy (niektórzy piszą extreme) zjazd, jaki w końcu lat 30. zrobili Andre Tournier i Emille Allais w masywie Mont Blanc.

Z autopsji wiem jednak, że bardziej wymagającym jest imponujący zjazd Bronisława Czecha z okresu międzywojennego z Zawratowej Turni przez Niebieską Przełęcz do Świnickiej Kotlinki. Niewątpliwie otrzymałby stopień 9 wedle pierwszej skali trudności zjazdów narciarskich w Tatrach, która została opublikowana przez Mariusza Zaruskiego już w 1913 roku. Dwa lata wcześniej ze Stanisławem Zdybem, dokonali zjazdu z Kościelca, wyceniając go najwyżej na stopień 8 w skali 10-cio stopniowej. W trakcie zjazdu asekurowali się liną stosując technikę wahadłową, jeszcze niejednokrotnie używaną w późniejszej eksploracji stromych zboczy.

Inną technikę asekuracyjną zastosowali Krüler, Schindelmesiter i Schlager, którzy zjechali w 1935 roku północną ścianę Fuscherkarkopf, w Wysokich Taurach, o nachyleniu sięgającym niemal 45 stopni. Używali raków przytroczonych na zewnątrz plecaka jako hamulców w razie upadku, metody, która nie całkiem wyszła z użycia do dziś. Jeden z konstruktorów w dolinie Chamonix, Jacky Demarchi, stworzył później specjalny pas antyupadkowy dla narciarzy ekstremalnych nabijany ćwiekami i gwoździami. Prawdą jest, że rozbudował go później o wątpliwą koncepcję tzw. „czekanodupa” jako asekuracji przy maszynach ślizgowych przyszłości – ślizgu absolutnym bez użycia wiązań – nad którymi pracuje od lat 70.


Jacky demonstruje użycie czekanodupa

W tym miejscu nieprzypadkowo chciałbym wrócić do wspomnianego już Henryka Mückenbrunna, mistrza Polski w skokach z 1924-25 roku oraz Czechosłowacji z 1926 roku, niezwykle barwnej postaci doliny Chamonix, w której osiadł na stałe od 1926 roku.

Można czasem natrafić na stare francuskie albumy narciarskie ze zdjęciem polskiego narciarza w trakcie skoku na kiju na tle Brevent. Jeszcze bardziej imponujące skoki Mückenbrunna ze skał oraz nawisów śnieżnych znalazły się w pierwszym francuskim opracowaniu dotyczącym technik narciarskich w zjeździe i skokach oraz obejmującym metodykę nauczania narciarstwa „Le Ski”. Wydane w 1931 roku przez Henryka Mückenbrunna i mistrza telemarku z Austrii Fredrika Hallberga znalazło stałe miejsce w historii francuskiej szkoły narciarskiej.

Poniżej skany fotografii skoków Mückenbrunna z książki „Le Ski”.

We wstępie Mückenbrunn pisze, iż narty dotarły do Francji pod koniec XIX wieku, ale nie chwyciły zbytnio, gdyż Francuzi nie byli zanadto typem sportowym. Zdecydowanie inaczej niż dzisiaj!

Zapytałem kiedyś Teddy’ego Wowkonowicza o polskiego mistrza narciarskiego sprzed lat, z którym znali się od czasów wojny, lecz usłyszałem raczej wymijające odpowiedzi. Okazało się, że Mückenbrunn był znany nie tylko z doskonałych umiejętności narciarskich, ale też z różnych (nie zawsze legalnych) biznesów.

W kwietniu 1956 ruszył przez góry na włoską stronę do Courmayeur wraz z Fryderykiem Eblem, znanym w kręgach policyjnych z przemytu walut. Był on we Francji poszukiwany, stąd zapewne pośpiech w przejściu, które odbywało się w okrutnych warunkach pogodowych. Towarzyszył im lokalny przewodnik, Paul Demarchi, wuj owego konstruktora „czekanodupa”. Literatura podaje, że wszyscy zginęli w zamieci śnieżnej na Vallee Blanche, w wersji Jacky’ego jego wuj pozostawił swoich klientów w ukryciu przed burzą, sam zaś ruszył po pomoc. Znaleziono go martwego na schodach starego drewnianego schronu na Aiguille du Midi, podczas gdy ciała Mückenbrunna i Ebla znaleziono zamarznięte w szczelinie lodowca.


Obraz namalowany przez Jacky’ego upamiętniający tragedię w Vallee Blanche z 1956 roku

Fryderyk Ebel był polskim Żydem, który przeżył okupację w Paryżu z ufarbowanymi na blond włosami i fałszywymi dokumentami. Nie wszyscy mieli tyle szczęścia. Wspomniany przeze mnie Bronisław Czech zmarł w obozie koncentracyjnym w Oświęcimiu, a Józef Oppenheim tuż po wojnie został zastrzelony we własnym domu.

Pracowałem niegdyś w sklepie Sanglard Sports w Chamonix, założonym w 1924 roku na olimpiadę zimową. Kto wie, może to tam Bujak i ekipa kupili swoje nieszczęsne smary?! Rozmawiając o tych starych latach z byłym właścicielem sklepu, którego rodzina nieprzerwanie prowadziła biznes do 1995 roku, usłyszałem, iż w trakcie wojny nie było choćby jednego dnia, kiedy sklep byłby zamknięty.

Co ciekawe, wojna miała pozytywny wpływ na rozwój świadomości społecznej dotyczącej narciarstwa za oceanem. Z jednej strony uciekło tam z Europy wielu doskonałych narciarzy, którzy rozpoczęli pracę jako instruktorzy narciarscy, z drugiej sami Amerykanie przygotowali słynną 10th Mountain Division, która trenowała w Górach Skalistych, aby zostać później wysłana w góry Włoch.

Louis W. Dawson w swojej „Wild Snow”, historii narciarstwa terenowego w Ameryce, podaje, iż co najmniej 2000 weteranów z 10 Dywizji znalazło zatrudnienie jako instruktorzy w trakcie powojennego boomu narciarskiego w USA. Co więcej, aż do późnych lat 60. potencjalni alpiniści mogli wejść do pierwszego lepszego sklepu z militariami i kompletnie wyekwipować się na wyprawę narciarską, łącznie z parą białych drewnianych nart oryginalnie używanych przez 10 Dywizję. 

Na fali tego rozwoju i powojennego rozprężenia w 1948 roku został zjechany Mount Rainer w stanie Washington, a w roku 1953 weteran 10 Dywizji, późniejszy dziennikarz z Aspen Bill Dunaway dołączył do Lionela Terraya w zjeździe północną ścianą Mont Blanc.

Mniej więcej w tym samym okresie, bo w roku 1951 Maciej Mischke zjechał jako pierwszy „Rysą” z przełączki pod szczytem Rysów do Czarnego Stawu nad Morskim Okiem. Inżynier budownictwa i konstruktor, stosował w tatrzańskich zjazdach łyże, czyli narty długości 110 do 145 cm, szerokie na 8 do 8,5 cm. Pracował nad nowymi rozwiązaniami łyży, o czym można przeczytać w jego artykule o zjeździe z Kościelca pt. „O Kościelcu i łyżach”, opublikowanym w Tygodniku Powszechnym w 1954 roku.

Kształt łyż uległ także pewnym modyfikacjom. Po staremu stosuje się dwa rowki, kanty i wysoki szpic. Wprowadziliśmy jednak z Łuszczkiem strzałkę pod stopą i zmianę szerokości deski od dzioba do piętki.

Ze względu na swoją długość oraz kształt, łyże dawały doskonałe efekty w nauczaniu narciarstwa, podobnie jak stosowanie obecnie przy pierwszych krokach krótkich nart carvingowych, znane jako metoda japońska. Oddam jeszcze głos ironii Macieja Mischke:

W szkoleniu uzyskuje się na łyżach rezultaty daleko prędzej, niż na normalnych nartach. W przeciągu dwu sezonów można opanować technikę. W trzecim stoją przed nami otworem góry. Znika postać początkującego przez lata całe narciarza, przypominająca stracha na wróble… a raczej znikłaby, bo niestety ciągle dokłada się starań, aby „masy” koniecznie „jeździły” na długich deskach i… dostarczały klienteli szpitalom. 

Kończąc temat krótkich nart i czasów powojennych dodam, że na początku lat 60. zjazd rynną Pallaviciniego na Gross Glocknerze wywołał sensację w Austrii. Gerhart Winter i Herbert Zacharias dokonali tego używając krótkich 60-cm nart zwanych „śnieżnymi szybowcami”.
Później zaczęła się już epoka zdominowana przez słowa typu extreme czy impossible, ale o tym już w kolejnym artykule…

Kris Lizak

Artykuły cyklu:

Tagi:



  • Komentarze na forum Dodaj swój wątek

    Świetnie się czyta [31]
    Bardzo mi się podoba! Nie wiem czy takie są zapatrywania…

    20-01-2009
    mae-west