Lawina na Ciemniaku – pełny raport Artura
W dniach 22-23 grudnia 2007 przeszliśmy z Piotrem Pustelnikiem polską część grani Tatr Zachodnich. Zaczęliśmy od Kasprowego (9 rano), a skończyliśmy na Rakoniu (17 wieczorem dnia następnego). Sztuka ta udała się nam więc w 30 godzin, w tym 4 godziny przeznaczyliśmy na sen (mieliśmy ze sobą pełne wyposażenie biwakowe i namiot).
Bardzo nam się ta eskapada spodobała. Wymyśliliśmy sobie, że w ramach „himalajskiego treningu” przed planowanymi wyprawami wiosennymi powtórzymy sobie ten spacer, ale tym razem na lekko, bez biwaku, w systemie non stop, i idąc w odwrotnym kierunku. Obliczyliśmy sobie, że zmieścimy się w 24 godzinach.
9 lutego o godzinie 11.30 przed południem wyszliśmy ze schroniska w Dolinie Chochołowskiej i przez Grzesia o 15.00 dotarliśmy do Wołowca – pierwszy szczyt w polskiej Grani Tatr. Tym razem oprócz Piotra byli w zespole: Tamara Styś, Darek Załuski i trener lekkoatletyki z katowickiego AWF dr hab. Zbigniew Borek.
Na Starorobociański wchodziliśmy już w ciemnościach i kontynuowaliśmy marsz całą noc. Warunki śnieżne były dobre – dominował twardy zbity śnieg, miejscami beton, jedynie w miejscach nawianych trzeba było torować – maksymalna głębokość do połowy łydki, częściej do kostki. Noc była bezchmurna, ale i bezksiężycowa, więc nie udało nam się uniknąć wpadek orientacyjnych – w sumie na poszukiwania drogi straciliśmy jakieś 2 godziny. Świt zastał nas na Tomanowym Wierchu.
Z Tomanowej Przełęczy Polskiej do Doliny Kościeliskiej wycofał się Zbyszek Borek. Słońce szybko roztopiło południowe zbocza i zaczęło zamieniać powierzchnię śniegu w lepką bryję. Świadomi zagrożenia zaczęliśmy podchodzić z Tomanowej na Ciemniaka w pełnym skupieniu wzorowo prowadząc ślad, logicznie klucząc pomiędzy żlebikami i turniami tego odcinka grani. Mieliśmy na wyposażeniu piepsy lawinowe (włączone!), łopatę i sondę.
W połowie podejścia na Ciemniak był połogi odcinek z nawisami. Zdjęcie obrazuje w jakiej odległości były one omijane – mnie się wydaje, że w dość sporej. Ja prowadziłem. Pilnowaliśmy odstępów pomiędzy sobą. Darek i Tamara byli kilkanaście metrów za mną.
Po zrobieniu załączonego zdjęcia zrobiłem krok, może dwa i usłyszałem głośne „bum” – niskotonowy chrzęst uwolnionych od naprężeń mas śniegu i grunt pod nogami najpierw zawisł, po czym runął w dół, a krawędź grani „przeskoczyła” ponad głowę. Jedna noga została przez chwilę na stabilnym gruncie, ale zaraz straciłem równowagę i upadku w dół nie udało się zatrzymać. Uderzyłem w stok po dwóch, trzech metrach z czekanem w ręce i już w prawidłowej pozycji do hamowania. Hamowałem początkowo z powodzeniem, sporo śniegu wyjechało spode mnie i odetchnąłem nawet z ulgą, że dałem radę prawie zatrzymać się – wtedy nade mną urwało się coś jeszcze i pociągnęło jednak w dół – obróciło na plecy – zaczęła się jazda. Zobaczyłem, że jadę z bardzo dużą i szeroką lawiną – zaczęło być groźnie i uświadomiłem sobie, że to może być koniec. Jechałem wierzchem, jakby na pontonie, terenem nierównym – góra – dół – niczym na specjalnie do tego zaprojektowanej zjeżdżalni. Wciągało mi nogi, ale zdołałem je wyrwać i utrzymać pozycję na plecach, na pływaka nogami w dół (czyli lekko uniesione i rozpostarte). Wiedziałem, że poza tym jednym, w tej masie śniegu nic innego nie mogę zrobić. Śnieg miał charakter dużych, połamanych tafli – typ gipsowy. Ręce też starałem się mieć szeroko. To trwało 6-8 sekund, maksymalnie może 10.
Lawina zaczynała zwalniać, a czoło wręcz się zatrzymywać. Wtedy pojawił się największy przestrach: na ile naprze na mnie to, co z tyłu i na ile mnie zasypie. Faza zatrzymywania się lawiny i zasypywania mnie od tyłu, to jakby film w zwolnionym tempie i koszmarny długi sen, którego nie daje się przerwać. Trwało to relatywnie długo, jakieś 5 sekund może. Śnieg powoli napierał i zwiększał ucisk, oblepiał stopniowo – najpierw nogi mocniej, aż do pełnej blokady, potem klatkę piersiową i barki, aż do granicy bólu. Po prostu zgniatało mnie. Instynktownie trzymałem prawą rękę ze styliskiem czekana wprost do góry i prosiłem wiadomo kogo, żeby już przestało, ale napór trwał – przysypało głowę, tą wyciągniętą w górę rękę i wtedy dopiero jakikolwiek ruch ustał. Poruszałem nadgarstkiem w linii wyciągniętego w górę ramienia i styliska czekana, a przez dziurkę w śniegu zobaczyłem błękit nieba – odetchnąłem z ulgą przekonany na 100%, że będzie dobrze – miałem dopływ powietrza! Mogłem ruszać nadgarstkiem i miałem możliwość poruszania głową plus minus 5 cm w każdą stronę, płyty utworzyły mi przed twarzą sporą wolną przestrzeń o pojemności może 10 litrów.
Byłem w pozycji pionowej. „Stałem” (czyli tkwiłem zawieszony) na prawej nodze, lewą miałem podkurczoną w bok, lewą rękę wykręconą do tyłu z kijkiem narciarskim założonym na lewy nadgarstek (błąd, w takim terenie kijek należy mieć luźno i go odrzucić w momencie upadku).
Miałem ruchomy nadgarstek, trzymałem czekan, ale nie mogłem poszerzyć otworu, nic a nic, pomimo starań nie było żadnych możliwości powiększania otworu i częściowego choćby odkopania się tą jedną ręką. Na ramieniu, na troku plecaka miałem słuchawkę włączonego radiotelefonu – drugi miał Piotr Pustelnik- bardzo się starałem dostać jakoś do tej słuchawki – ale nie dałem rady.
Byłem przekonany, że w ciągu 20 minut ktoś mnie namierzy. Gdy jednak te 20 minut minęło, a ciało wpadło w „telepkę”, zacząłem się naprawdę martwić. Dotarło do mnie, że na grani nie zawsze jest zasięg (czasami jest), i że partnerzy muszą być może na piechotę gnać do telefonu stacjonarnego w schronisku na Ornaku. Zacząłem się zastanawiać ile godzin tak wytrzymam i wyszło mi, nie wiem skąd, może na podstawie „samopoczucia”, że 8 godzin dam radę.
Zastanawiałem się, czy może któryś z kolegów da radę zejść na lawinisko – ruszałem więc końcówką czekana ile mogłem (możliwa amplituda ruchów około 10 cm) i krzyczałem. Wtedy nagle usłyszałem silnik helikoptera – uffffffff, co za ulga!
Przez dziurkę w śniegu zobaczyłem maszynę i stojącego na zewnątrz śmigła ratownika w czarnych goglach. Nie wiedziałem, czy mnie widzi, czy nie. Wymachiwałem czekanem ile mogłem, aż do omdlenia przedramienia, pył z podmuchu zasypał z lekka otwór a śmigło odleciało i zapanowała głucha cisza. Znowu było trochę WIELKIEGO STRACHU, ale tylko przez sekundy, zaraz potem ratownicy łopatami zaczęli odgarniać to, co miałem nad głową. Odetchnąłem z Naprawdę Wielką Ulgą.
Nauczyłem się, że odkopywanie takiego ciężkiego śniegu, to nie jest prosta rzecz. Ratownicy naprawdę ciężko się napracowali. Było ich 5-ciu. Nie mam upoważnienia do podawania ich nazwisk, ale z mediów wiadomo już, że kierownikiem akcji był Edward Lichota (szef dyżuru tego dnia). Choć byłem już odkopany w ponad połowie, to dalej nie byłem w stanie wyszarpnąć nóg, ruszyć stopą. Każdą stopę, aż po raki trzeba było traktować łopatą. Trochę to trwało, w sumie parę, może paręnaście minut i już byłem na pokładzie śmigłowca.
Nic mi nie dolegało. Wyszedłem bez szwanku. Nawet nic nie zgubiłem. Dopadła mnie jedynie gigantyczna trzęsawka, ale elektryczny koc szpitalny błyskawicznie się z nią uporał. Po paru godzinach obserwacji zwolniono mnie do domu. I tyle. Koniec.
Schemat lawiny:
Z tego miejsca przepraszam partnerów za minuty grozy i za to, że nastąpiłem na ten nawis. Składam milion podziękowań ratownikom TOPR i przestrzegam ewentualnych innych amatorów robienia grani Tatr Zachodnich w systemie non stop od zachodu – zwracam uwagę, że wielogodzinne nocne marsze przytępiają uwagę i czynią człowieka bardziej podatnym na popełnianie błędów, co też mi się zdarzyło i czego skutki opisane są powyżej.
Artur Hajzer
To już kolejny wypadek lawinowy, którego pełny opis publikujemy (patrz Bezpieczna jedynka?! – analiza wypadku lawinowego), mamy nadzieję, że dzięki temu wiedza o lawinach będzie szersza i pełniejsza.
Wszystkim wybierających się w Tatry polecamy – Poradnik lawinowy autorstwa Waldka Niemca:
- Lawiny – poradnik, cz. 1
- Lawiny – poradnik. Część 2 – Jak powstają lawiny?
- Lawiny – poradnik. Część 3 – Jak zwiększyć swoje bezpieczeństwo?