16 czerwca 2005 08:01

Miałem naprawdę pod górkę.

OLD SPICE MOUNT EVEREST EXPEDITION 2005

 

Wyprawa zakończyła się sukcesem. Ale nie przyszedł on łatwo. Tak złej pogody nie było pod Everestem od lat. W tym roku w cenie była cierpliwość i pokora. Dotrwali tylko nieliczni. W moim przypadku dopiero drugi atak szczytowy przyniósł upragnione wejście na wysokość 8850 m npm. Wejście bez tlenu, solo i bez pomocy Szerpów to nie wszystkie trudności, które musiałem pokonać..

PIERWSZA PRÓBA

Od tygodnia czekaliśmy w bazie wysuniętej (Advanced Base Camp – ABC) na wysokości 6400 m npm na poprawę pogody. Baza pustoszała z dnia na dzień – niektórzy po prostu mieli już dosyć zimna, przenikliwego wiatru, jedzenia z puszki i beznadziejnej prognozy pogody. Pakowali rzeczy i uciekali w doliny. 25 maja pojawiła się nadzieja, że pierwszy dzień czerwca może być pogodny i bezwietrzny. W bazie zapanował ruch. Oby tylko prognoza się utrzymała powtarzali wszyscy, bo przecież dobrych prognoz było już kilka, jednak żadna z nich nie potwierdziła się. 29 maja wyruszyłem do obozu pierwszego położonego na Przełęczy Północnej na wysokości 7000 m npm. Noc minęła spokojnie i następnego dnia razem z dwoma zaprzyjaźnionymi wcześniej Austriakami ruszyliśmy w kierunku obozu II położonego na wysokości 7900 m npm. Bardzo porywisty wiatr powodował, że poruszaliśmy się bardzo powoli. Jednak z godziny na godziny wydzieraliśmy kolejne metry drogi w kierunku obozu III (8350 m npm). Wiatr się wzmagał. Zastanawiałem się co robić dalej? Nie było widać oznak poprawy pogody. Zdecydowałem się, aby schodzić samotnie do obozu II. Austriacy poszli do góry.

DRUGIE PODEJŚCIE

Odpocząłem w bazie wysuniętej dwa dni i 3 czerwca rankiem tym razem już zupełnie samotnie ruszyłem do góry – bezpośrednio do obozu II. Dochodzę do obozu, otwieram namiot, a tam… jakby huragan przeszedł przez namiot – nie ma śpiwora, spodni, kurtki z windstopera, gogli, czapki, rękawic i co najgorsza latarki. Nie mam wątpliwości – mój namiot został okradziony. To już druga kradzież w moim namiocie – wcześniej straciłem nową kurtkę z gore-texu w obozie I. Jednak tym razem straty są bardziej bolesne, bo zdarzyły się podczas ataku szczytowego. Co dalej? Co robić? Sąsiednie namioty wyglądają na puste. Zaglądam do nich. Są śpiwory. Pożyczam śpiwór na noc. Rano oczywiście oddaję. Zaczynam szybko gotować, póki jest jasno. Brak latarki jest znacznym utrudnieniem. Rano w dosyć dobrej formie wyruszam do obozu III. Wiatr jest znacznie mniejszy niż kilka dni temu. Idzie mi się bardzo dobrze. Do trójki docieram ok. 17stej. Znajduję namiot pozostawiony mi przez moich Austriackich kolegów. Jest tam śpiwór, karimata. Najbardziej dokuczliwy jest brak latarki, moje skradzione ubranie też by się przydało, bo mam na sobie tylko lekki kombinezon puchowy. Wszyscy wychodzą tradycyjnie na szczyt ok. dwunastej w nocy. Ja ze względu na brak oświetlenia postanawiam wyjść ok. 5 rano. Dodatkowo będzie już słońce, co przy moim skromnym ubraniu powinno pomóc.

MARZENIE WYSOKIE NA 8850 METRÓW

Wbrew pozorom tak dobrze mi się spało, że prawie bym zaspał na tak szczytowy. Kto by pomyślał, że tu w ogóle można zmrużyć oko! Idę sam, wokół mnie nie ma nikogo. Krok po kroku. Powoli zaczynam przechodzić na system dziesiętny: 1,2,3..10. I odpoczynek. Tempo marszu wyznacza długość odpoczynku. Wiatr jest zmienny. Dochodzę do „Second Stepu” – nie ma tu nikogo – pokonuje go z dużym wysiłkiem – nowa drabina jest jednak znacznym ułatwieniem. Powyżej spotykam pierwszych ludzi schodzących tego dnia ze szczytu – niektórzy odradzają mi dalsza wspinaczkę wiatr jest zbyt silny. Ja jednak powoli wspinam się coraz wyżej. Na szczęście, gdy podchodzę w okolice szczytu wiatr jest coraz słabszy. Pogoda dopisuje. Jeszcze ostatnie, nieubezpieczone pole śnieżne i widzę kolorowe chorągiewki – to musi by szczyt!! Jeszcze dziesięć, jeszcze dziesięć i staje na wysokości swojego marzenia – 8850!! Jestem sam, delektuje się pięknym widokiem ze szczytu. Makalu, Cho Oyu, Lhotse – widok na te ośmiotysięczniki jest cudowny. Zabieram spod szczytu pamiątkowy kamień i zaczynam powoli schodzić.

SHERPOWIE – CO WY ROBICIE???

Schodzę powoli, bo pamiętam, że większość wypadków zdarza się przy zejściu. Do obozu III docieram już prawie w ciemnościach. Odnajduje swój namiot i nie mogę uwierzyć: w namiocie nie ma śpiwora, maszynki do gotowania, lekarstw i wielu innych rzeczy. Już nie mam sił krzyczeć ze złości. Jak ktoś śmiał ukraść moje rzeczy podczas ataku szczytowego? Jestem w dobrej kondycji więc nie kładę się ze zmęczenia do pustego namiotu – tylko zaczynam chodzić od namiotu do namiotu i organizować rzeczy potrzebne do przetrwania nocy. W obozie III było tylko 7-9 namiotów, a mimo to ktoś odważył się splądrować mój namiot. To nie była zwykła kradzież – to był wręcz zamach na życie. Kradzież takich rzeczy jak śpiwór i palnik na wysokości 8300 to próba morderstwa. Kto to mógł ukraść?: turysta z Kathmandu, słaniający się na nogach klienci wypraw komercyjnych czy tez Szerpowie? Pytanie czysto retoryczne. Straciłem po tej kradzieży szacunek do Szerpów. Co innego kradzież kurtki w obozie I, a co innego zdarzenie z obozu III. Większość Szerpów to mili i uprzejmi ludzie, ale jak w każdej społeczności są i szkodniki, które psują reputację i obraz całej grupy. Ważne, aby te szkodniki reszta społeczności potępiła. Mam wrażenie, że za „łupy” z obozu III niektórzy Szerpowie zostali bohaterami..

Noc spędziłem bez żadnych komplikacji i następnego dnia rano zacząłem schodzić do bazy wysuniętej, gdzie dotarłem bardzo zmęczony tego samego dnia.

ZACHOWAĆ SWÓJ STYL

Każdy ma inny styl. Mój styl polegał na tym, aby wejść jak najbardziej sportowo – bez tlenu, bez pomocy Szerpów i samotnie (w stopniu, w jakim to na Evereście możliwe). W mediach najbardziej oczywiście przebił się fakt, że było to pierwsze polskie wejście bez tlenu. Bez tlenu oczywiście było bardzo ciężko – bardziej chyba psychicznie niż fizycznie. W bazie kusiło mnie kilka razy, aby jednak wchodzić z tlenem, bo przecież jeszcze nikt z znakomitych Polaków bez tlenu nie wszedł, wiec, dlaczego mi się ma udać? Jednak pokonałem wszystkie obawy i bez tlenu ruszyłem na szczyt. Największą trudnością okazał się fakt, że wchodziłem sam. Sam z bazy na szczyt i z powrotem. Sam w namiocie, sam w drodze. Był to koniec sezonu (prawdopodobnie zostałem ostatnim zdobywca Everestu w tym roku), wiec na Evereście było mało ludzi i udało mi się większość drogi na szczyt odbyć samotnie. Wymagało to niesłychanie silnej woli, szczególnie podczas noclegów w namiocie – nie było kogoś, kto pomoże ugotować herbatę, kogoś, kto zmobilizuje, z kim można podzielić się gotowaniem posiłku, kto pomoże w razie zdrowotnej niedyspozycji. Wszystko sam. Wejście się udało i jestem bardzo szczęśliwy, że moje marzenie stało się faktem. Mam swój Everest.

MARCIN MIOTK – lat 32, alpinista młodego pokolenia, fotograf, maratończyk Od kilka lat sukcesywnie realizuje swoje marzenia związane z górami wysokimi. Mimo młodego wieku zdobył kilka wysokich szczytów, w tym dwa szczyty ośmiotysięczne:

  • 1999 – ANDY, ACONCAGUA (6959 m) – samotne wejście od strony Plaza Argentina
  • 1999 – HIMALAJE, SHISHA PANGMA MIDDLE (8013 m)
  • 2001 – ANDY, HUANA POTOSI (6088 m)
  • 2002 – MT KENIA (5199 m)
  • 2002 – TIEN SHAN, CHAN TENGRI (7010 m)
  • 2003 – HIMALAJE, CHO OYU (8201m) – szybki atak z obozu II (7000 m n.p.m.)
  • 2004 – TIEN SHAN, PIK POBIEDY (7439 m) – szybkie wejście w stylu alpejskim
  • 2005 – HIMALAJE, ANNAPURNA (8091 m) – dojście do 7300 m drogą Bonningtona
  • 2005 – HIMALAJE, MOUNT EVEREST (8850 m) – pierwsze polskie wejście bez użycia tlenu, samotnie, bez pomocy Szerpów

Więcej na: www.miotk.pl

Marcin Miotk

Tagi:



  • Komentarze na forum Dodaj swój wątek
    Brak komentarzy na forum