9 września 2016 09:51

Wyprawa w rejon Hindukuszu – relacja z wejścia na Kohe Tez

Pomysł wyprawy w rejon nieodwiedzanych od kilkudziesięciu lat siedmiotysięczników Hindukuszu: Kohe Urgūnt (7039 m), Kohe Tez (7015 lub 6995 m) i Akher Čhagh (7020 lub 7017 m) pojawił się w 2014 roku. Po zakończeniu działalności zimowej wyprawy na Noszak udaliśmy się wówczas na krótki rekonesans niższych partii doliny Urgūnte Pāyān. Wyższe szczyty widzieliśmy tylko z daleka, jednak zrobiły na nas wrażenie i wiedzieliśmy, że wrócimy w tę dziką okolicę.

Za cel postawiliśmy sobie wejście na Kohe Tez (7015 lub 6995 m)

Za cel postawiliśmy sobie wejście na Kohe Tez (7015 lub 6995 m) (fot. Aleksandra Dzik)

***

20 lipca 2016 do Afganistanu wyruszyła wyprawa, której większość stanowili uczestnicy wspomnianej zimowej ekspedycji na Noszak: Aleksandra Dzik (KS Kandahar), Robert Róg (Sudecki KW) oraz Rosjanin Oleg Obrizan. Do zespołu dołączył także Arkadiusz Baranowski (KW Katowice). Za cel postawiliśmy sobie dotarcie doliną Urgūnte Bālā, z wioski o tej samej nazwie, w rejon wymienionych wcześniej siedmiotysięczników oraz dokonanie wejścia na jeden z nich: Kohe Tez. Wybraliśmy właśnie ten szczyt, gdyż na podstawie opisów i zdjęć z dawnych wypraw wydawał się najlepiej rokować, jeśli chodzi o szanse wejścia.

Zaplanowaliśmy także rekonesans okolicy, zwłaszcza pod kątem możliwości wspinaczek na Kohe Urgūnt i Akher Čhagh w obecnych warunkach klimatycznych, które, jak przypuszczaliśmy, przy wzroście temperatur zmieniły się prawdopodobnie na niekorzyść, zwłaszcza w tak ciepłych górach jak Hindukusz. Cele te były realne, biorąc pod uwagę ograniczenie czasowe, związane z tym, że afgańska wiza turystyczna wydawana jest tylko na miesiąc, z którego to czasu sporą część pożera dojazd, formalności i karawana w obie strony.

Podstawowym źródłem informacji topograficznych były dla nas świetne mapy Jerzego Wali, szczególnie „Hindukush – Noshaq, Kohe Tez” z 1971r. Są one dokładne i bogate w szczegóły, a uzupełnione o aktualne zdjęcia satelitarne z Internetu, ilustrujące na ile cofnęły się lodowce, w zupełności wystarczą, aby działać w tym rejonie. Informacje pogodowe czerpaliśmy z serwisu Mountain-forecast.com. Jednak prognozy, dostępne jedynie dla oddalonego o kilkadziesiąt km Noszaka, okazały się całkowicie nietrafne.

25 lipca przyjechaliśmy do afgańskiego Iszkaszim, 26 lipca dojechaliśmy do położonego ok. 60 km dalej w głąb Wachanu Urgūnte Bālā

25 lipca przyjechaliśmy do afgańskiego Iszkaszim, 26 lipca dojechaliśmy do położonego ok. 60 km dalej w głąb Wachanu Urgūnte Bālā (fot. Aleksandra Dzik)

Na miejsce dotarliśmy przez Tadżykistan: samolotem z Polski do Duszanbe, następnie samochodem do Chorogu i dalej do granicznego miasteczka Iszkaszim, gdzie 25 lipca wjechaliśmy na terytorium Afganistanu. Jest to najpopularniejsza i najbezpieczniejsza trasa dojazdu w rejon Korytarza Wachańskiego oraz leżących w nim gór, zdecydowanie bardziej warta polecenia niż droga przez Kabul, wymagająca przejazdu przez rejony, gdzie ryzykujemy spotkanie z talibami.

Po dniu spędzonym w afgańskim Iszkaszim na załatwianiu dość rozbudowanych i skomplikowanych, zwłaszcza ze względu na konieczność porozumiewania się w języku farsi, formalności, wieczorem 26 lipca wynajętym samochodem dojechaliśmy do położonego ok. 60 km dalej w głąb Wachanu Urgūnte Bālā. O ile jeszcze w samym Iszkaszim widok kobiet w burkach czy żołnierzy z bronią, a także chciwość niektórych przedstawicieli kiełkującego tu powoli rynku turystycznego, sprawiają, że trudno poczuć się komfortowo, to w Wachanie, podobnie jak podczas poprzedniego wyjazdu, mogliśmy odetchnąć z ulgą.

Mieszkająca tu ludność to izmailici. Są bardzo przyjaźni, gościnni, a także pracowici i uczciwi wobec przyjezdnych. Mimo że żyją w skrajnie trudnych warunkach, są radośni, a ich relacje międzyludzkie, w tym także te pomiędzy mężczyznami a kobietami, nie są odległe od znanych z naszych dawnych społeczności wiejskich. Bariera językowa również nie okazała się zbytnią przeszkodą. Miejscowy nauczyciel znał nieco angielski, my trochę farsi, dzięki czemu bez problemów udało się uformować skromną sześcioosobową karawanę.

Tragarze wiedzieli z grubsza, gdzie znajduje się baza, lecz nigdy tam nie byli, jedynie starsi mieszkańcy wspominali dawne polskie wyprawy. Czterech tragarzy wzięło ze sobą osiołki, co było dobrym posunięciem, gdyż trasa okazała się trudna, lecz możliwa do przejścia dla tych zwierząt.

Trekking do bazy trwa dwa dni, z noclegiem na leżącej na ok. 3800 m n.p.m. Zielonej Łące, jak ją roboczo nazwaliśmy. Tragarzom trzeba zapewnić nocleg w namiotach, gdyż nie mają własnych. Bazę założyliśmy 28 lipca ok. 15:00 na wysokości ok. 4450 m n.p.m., przy ostatnim większym strumyku. Okazał się on niestety epizodyczny, zaczynał cieknąć, gdy słońce topiło lodowiec powyżej. Do bazy dopływał czasem ok. 14, ale czasem, w chłodne dni, dopiero o 18 resztki wody na krótko pojawiały się w okolicy, ledwie pozwalając uzupełnić zapasy na następny dzień.

Czas na posiłek...

Czas na posiłek… (fot. Aleksandra Dzik)

29 lipca idąc moreną lodowca Urgūnte Bālā po jego lewej stronie, patrząc od dołu, a następnie już samym lodowcem, dotarliśmy w ramach rekonesansu na wysokość ok. 4900 m n.p.m. Na ok. 4700 m n.p.m., przed wejściem na lodowiec, założyliśmy depozyt sprzętowy. Ten odcinek drogi zawiera nieco śladów dawnej działalności alpinistów: kamienne słupki znaczące drogę na morenie, murki osłaniające niegdyś namioty czy depozyty, tablica-pomnik dwóch Austriaków, którzy zginęli w lawinie na Kohe Urgūnt w 1972 roku, a także wyplute przez lodowiec typowo ekspedycyjne śmieci z lat 70. i 80.

Kolejnego dnia ponownie wyruszyliśmy z bazy. Tym razem dotarliśmy lodowcem, łatwym technicznie, lecz nasłonecznionym, rozmiękłym i wymagającym asekuracji oraz kluczenia między szczelinami, na wypłaszczenie na ok. 5300 m n.p.m., gdzie założyliśmy obóz I. Łagodny stok ponad obozem prowadzi ku barierze seraków. Generalnie urywa się ona nad przepaścią na prawą stronę, jednak strona obozu nie jest w 100% bezpieczna. Po spędzeniu wskutek opadów 31 lipca w obozie, nazajutrz podeszliśmy wyżej.

Nasze namioty

Nasze namioty – obóz na Sathai Kraków, a w tle jest Akher Chagh i Kohe Tez (fot. Aleksandra Dzik)

Robert świetnie poprowadził względnie bezpieczne i nietrudne przejście przez barierę. Następnie wahaliśmy się między wejściem na żebro prowadzące ku szczytowi od północy, a śnieżnym podejściem ku serakom, między którymi mogło znajdować się przejście na południową stronę góry. Wygrała opcja druga, bliższa drodze pierwszych zdobywców: J. Krajskiego, K. Olecha, A. Pąchalskiego i M. Bały, którzy pokonali ją w sierpniu 1962 roku. Teren okazał się nietrudny i na ok. 6150 m n.p.m. postawiliśmy obóz II, z którego mieliśmy atakować szczyt i skąd droga na niego wyglądała logicznie i możliwie do przejścia.

Po zejściu do bazy i kilku dniach odpoczynku, 6 sierpnia wyruszyliśmy całym zespołem na atak szczytowy. Gdy osiągnęliśmy obóz I i już mieliśmy ułożyć się w namiotach, 2 kawałki lodu oberwały się z bariery powyżej i wolno przetoczyły stokiem koło naszych namiotów. Były nieduże, jednak potencjalnie niebezpieczne dla sprzętu, a także dla nas, gdybyśmy będąc w namiotach na czas ich nie spostrzegli. Przenieśliśmy więc obóz nieco w bok, co biorąc pod uwagę trajektorię trzeciego i ostatniego seraczka, który przeturlał się stokiem nazajutrz rano, było bardzo dobrą decyzją.

Nasza droga na Kohe Tez (rys. Ola Dzik)

Nasza droga na Kohe Tez (rys. Ola Dzik)

Kolejnego dnia początkowo pogoda była kiepska, więc pozostaliśmy w C1. Obóz II osiągnęliśmy 8 sierpnia. Po południu Arek, Robert i Oleg przetorowali jeszcze ok. 150 m w górę. W nocy ok. 2:40 wyruszyliśmy na szczyt. Początek trasy to kluczenie w labiryncie seraków, z których największą barierą jest „Sękacz”, jak nazwaliśmy wysoki na kilkadziesiąt metrów pręgowany lodowy stopień, który obejść należy z prawej strony. Jednak droga nie była trudna, a jedyny fragment wspinaczkowy wynikał z tego, że było jeszcze ciemno i w drodze powrotnej dał się obejść łatwiejszym terenem. Na ok. 6400 m n.p.m. znajduje się ogromne plateau, z którego na prawo wyrastają niewyglądające trudno szczyty Shoghordok Zom (6838 m) i Shayoz Zom (6855 m). Na lewo plateau wyprowadza na „tył” Kohe Teza, skąd rozpoczyna się głównie śnieżne, czasem tylko wymagające przejścia przez żeberka kruchych skał, podejście na szczyt. Początkowo nachylone jest niecałe 40 stopni, później nieco ponad 40.

Coraz bliżej szczytu

Coraz bliżej szczytu, bariera seraków – jeden z kluczowych momentów drogi na Kohe Tez (fot. Aleksandra Dzik)

W dzień naszego ataku prawie cały czas trwał lekki opad śniegu, widoczność była dobra tylko w niektórych momentach. Największym problemem okazało się torowanie w śniegu w wyższych partiach sięgającym po pachy i zsuwającym się podczas schodzenia niewielkimi lawinkami. Fragmenty skalne, bez poważniejszych trudności wspinaczkowych, aczkolwiek wymagające lotnej asekuracji i czujności, znajdują się na ostatnich ok. 100 metrach pod szczytem. Wyprowadzają one na grań, która prowadzi w lewo w kierunku najwyższej turni. Grań jest połoga i szeroka, jednak lepiej iść po skałach, gdyż nie wiadomo, w którym miejscu śnieg staje się wystającym na przeciwległą stronę nawisem. Szczyt to teren skalny, dość kruchy i ruchomy, na samej górze przechodzący w nawis śnieżny. Dotarliśmy tam całym zespołem między 13:30 a 13:40 9 sierpnia. Widoczność sięgała tylko ok. 100-200 m, dlatego jako dodatkowy dowód, oprócz zdjęć, naszej bytności na szczycie zostawiłam poskładaną i wsuniętą w woreczku między warstwy łupkowej skały małą polską flagę.

Na szczyt dotarliśmy tam całym zespołem między 13:30 a 13:40 9 sierpnia. Na zdjęciu Ola Dzik

Na szczyt dotarliśmy tam całym zespołem między 13:30 a 13:40 9 sierpnia. Na zdjęciu Ola Dzik (fot. arch. Aleksandra Dzik)

Zejście przebiegło bez większych problemów i po 18:00 zameldowaliśmy się w obozie II. Nazajutrz dotarliśmy do bazy. Mimo braku upałów szczeliny w dolnej części lodowca mocno się już pootwierały. Poniżej I obozu Oleg wpadł do jednej z nich i doznał lekkiej kontuzji żeber, co ograniczyło jego dalszą działalność górską.

Po dwóch dniach odpoczynku w bazie Arek, Robert i ja udaliśmy się na położone na ok. 5250 m n.p.m. na granicy z Pakistanem malownicze plateau Sathai Kraków, aby stamtąd zobaczyć Akher Čhagh. Góra przedstawia poważne trudności. Jest też od tej strony popodcinana barierami niestabilnych seraków. Podobnie zresztą ma się sytuacja z Kohe Urgūnt, którego masyw widzieliśmy cały czas nad sobą w bazie i dolnym odcinku drogi na Kohe Tez.

15 sierpnia rozpoczęliśmy zejście na dół. Ponieważ nie udało nam się dodzwonić do mieszkańców Urgente Bala, mi jako najlepiej mówiącej w farsi przypadło najlżejsze zadanie zejścia do wioski i sprowadzenia 3 ludzi z osiołkami. W międzyczasie koledzy na kilka razy znosili bagaże do Zielonej Łąki. 16 sierpnia wieczorem wszyscy byliśmy już w wiosce. Stamtąd po kilkudniowym trekkingu w głąb Korytarza Wachańskiego, powróciliśmy do Polski tą samą drogą, która przyjechaliśmy.

Wyprawa mogła się odbyć dzięki wsparciu firm i marek, z którymi współpracujemy od lat: BluEmu, Exploteam, Marabut, Paker, Róża Wiatrów.

Aleksandra Dzik (BluEmu)

 




  • Komentarze na forum Dodaj swój wątek
    Brak komentarzy na forum

    J.Natkański: Re: Ignacy Walek Nendza
    R.I.P....

    Marek Kujawiński: Re: Ignacy Walek Nendza
    [i]...

    Anglik: Re: Ignacy Walek Nendza
    [ " ] Żegnaj....