Hubert Jarzębowski o filmach konkursowych 13. KFG

Za nami 13. Krakowski Festiwal Górski, a na nim Konkurs Filmu Polskiego i Międzynarodowy Konkurs Filmowy. O laureatach już pisaliśmy, tym razem szerzej o swoim spojrzeniu na tegoroczne filmy pisze Hubert Jarzębowski, członek konkursowego jury. O emocjach towarzyszących wyborowi laureatów, nie zawsze zgodnych zdaniach jurorów, wreszcie o filmach bez nagrody (słusznie czy niesłusznie?). Zapraszamy do ciekawej lektury.

Najcenniejsze statuetki konkursów filmowych 13. KFG (fot. Adam Kokot / KFG)

Najcenniejsze statuetki konkursów filmowych 13. KFG (fot. Adam Kokot / KFG)

***

„Adventures of the Dodo” – Grand Prix Międzynarodowego Konkursu Filmowego

„Because it is there”. Bo góra jest. Słowa Mallory’ego to chyba najsłynniejszy cytat w historii światowego alpinizmu (nieważne, czy mówił poważnie, czy był zmęczony ciągłymi pytaniami, po co pcha się na najwyższe góry świata, i czy to w ogóle prawda). Konkluzją jury, dlaczego Grand Prix powinno powędrować do filmu „Adventures of the Dodo” jest uwspółcześniona wersja tych czterech słów, pochodząca z kończącej film piosenki: „Because it’s nice”. Po co jeździć w najdalsze krańce świata, wchodzić na góry, zjeżdżać z nich na nartach, zmagać się z wichrem i niepogodą, męczyć na stromych ścianach i w najgłębszych jaskiniach? Bo to fajne. Tylko tyle i aż tyle.

Każdy kto zna bohaterów filmu, wie czego się spodziewać. Jest humor, dużo pozytywnej energii, dystansu i radości z życia. Bardzo fajny „pamiętnik z imponujących wakacji” i wideo motywujące. Byłoby lepsze jakby mimo wszystko sceny jedzenia i robienia „śpasów” nieco skrócić. W kilku momentach, przyznam bez bicia, nieco ziewnąłem, chociaż bohaterowie dwoili się i troili, bym uśmiechał się podczas dosłownie każdej sceny filmu. Bardziej morski niż górski film, ale tak czy inaczej sympatyczna produkcja, zwieńczona uroczą piosenką na cześć jachtu Dodo’s Delight.

Dużą dawkę filmu przewidziano dla bywalców KFG (fot. Adam kokot / KFG)

Dużą dawkę filmu przewidziano dla bywalców KFG (fot. Adam kokot / KFG)

„K2 and the Invisible Footmen” – II Nagroda w Międzynarodowym Konkursie Filmowym

Zawsze chciałem przeczytać historię taternictwa z punktu widzenia dawnych przewodników i „chłopów pod torbę” i dzieje himalaizmu z perspektywy tragarzy. Zdawało się, że „K2 and the Invisible Footmen” będzie właśnie czymś takim. Początek zapowiadał naprawdę dobry film. Spodziewałem się akcji poprowadzonej w taki sposób, że podniosłe, ekstatyczne wypowiedzi bogatych turystów – wspinaczy z Zachodu o wolności, szczęściu i przekraczaniu granic przeplatane będą z wypowiedziami pakistańskich tragarzy wysokościowych ukazującymi „sukces” wspinaczkowy w zupełnie innym świetle. To by było coś (chociaż rzecz jasna najciekawszy byłby taki film nakręcony w Nepalu pod Everestem, gdzie przychodzą bardziej przypadkowi ludzie, a Szerpowie są dużo lepiej wyszkoleni).

Film okazał się jednak czymś innym. Zresztą chyba sami twórcy nie do końca przemyśleli, jak i w którą stronę chcą poprowadzić historię. Jest trochę o życiu i kulturze mieszkańców górskich terenów Pakistanu, trochę krytyki zachodnich wypraw, trochę uświadamiania miejscowych, kilka ładnych portretów i sporo zupełnie niepotrzebnego politykowania. Bardzo ciekawy natomiast był motyw pakistańskiej wyprawy na K2 w 60. rocznicę pierwszego wejścia na Górę Gór.

Z pewnością jednym z celów filmu było naprawienie wizerunku Pakistanu nadszarpniętego po atakach terrorystycznych na bazę pod Nangą i zachęcenie turystów, by przełamali strach i odwiedzili ten piękny kraj. Tym bardziej nie jestem przekonany, czy dobrym pomysłem było namówienie miejscowych do biegania przed kamerą z okrzykiem „zwyciężymy” na tle namiotów  z flagami Sahary Zachodniej, Syrii w wariancie używanym przez opozycję oraz Palestyny; to chyba nie o tym film… W świetle faktu, że niektórzy z bohaterów tej sceny wcześniej deklarowali, że nie umieją czytać, dla mnie było to ze strony reżyserki lekkie wykorzystanie tych ludzi do przedstawienia swoich poglądów politycznych.

Film wzbudził w jury spore emocje, miał zwolenników i przeciwników. Zapewne dlatego zasłużył na nagrodę. Jest o czym dyskutować.

„No ski, no fun” – I Nagroda w Konkursie Filmu Polskiego

Ciekawa sprawa, że nazwisko głównego bohatera „No ski, no fun” pierwszy raz pojawia się dopiero pod sam koniec filmu, zaraz przed napisami końcowymi. Nie ma go też w opisie. Przeoczenie? A może chodziło o stworzenie modelowej opowieści: Andrzej, zwykły chłopak z niewielkiej wioski dzięki talentowi, pasji i ciężkiej pracy dokonuje wielkich rzeczy.

Zabieg się udał. Film jest przyjemny, sympatyczny i motywujący, bohaterowie są z krwi i kości, historia opowiedziana jest sprawnie i bez napinki. Wielkim plusem są autentyczne nagrania ze zjazdów głównego bohatera z Shisha Pangmy i Manaslu. Robią wrażenie.

Bez wątpienia zasłużona nagroda. Wiadomo – bez nart na ośmiu tysiącach byłoby nudno!

„Wspin” – II w Konkursie Filmu Polskiego

Druga nagroda to na pierwszy rzut oka jedna z większych niespodzianek wśród wyróżnionych filmów. „Wspin” Jareckiego. Teledysk hip-hopowy. Po głębszym namyśle jednak widać, że nie ma mowy o żadnym zaskoczeniu. Dlaczego? A więc…

Przez wieki chodzenie po górach używane było przez poetów jako rodzaj metafory. Dla Petrarki na przykład wejście na Mont Ventoux było metaforą drogi do Boga. Pisząc o wspinaczce wielu pisało tak naprawdę o czymś innym. O pokonywaniu siebie, o przezwyciężaniu słabości, o ucieczce, o poszukiwaniu miejsca na świecie. Bardzo niewielu ludzi o poetyckiej duszy pisząc o wspinaczce miało na myśli po prostu wspinaczkę. Miłe spędzanie czasu w skałach w zacnym towarzystwie bez pretensji do robienia czegoś wielkiego, po prostu dla bycia razem i dobrych wspomnień (parę zużytych lin i stary grill / i nic nie odbierze nam tych pięknych chwil).

Temat ten, co dziwne, nie był również obecny, czy to ugryziony, z jednej czy z drugiej strony w polskim hip-hopie. „Wspin” wreszcie wypełnił obie luki. Ze świetnym zresztą efektem. Niezła realizacja, bardzo dobra choreografia taneczna (w prostocie siła) i gra aktorska, imponująca kolekcja szpeju. Niezłe rymy (atak – Popeye, paluchy – gruby), wyczucie językowe (zarówno standardowej polszczyzny, jak i slangu wspinaczkowego) i flow (zresztą wiadomo, że Jarecki nie wyleciał sroce spod ogona w Podlesicach). Dużo dobrych porad praktycznych „patrz na stopnie, szukaj chwytów / jak chcesz mieć palce nie chwytaj się spitów”.

Mnie jako człowieka o posturze przypominającej bardziej ursus arctos niż homo sapiens bardzo ucieszył niedoceniany dotychczas w kulturze górskiej motyw wspinania się, kiedy jest się grubym. Jarecki twierdzi, że można to robić z dużymi sukcesami, gdyż brzuch umożliwia klinowanie się w kominku. Sprawdzę przy najbliższej okazji. Dziękuję. Zasłużona nagroda.

„Redemption. The James Pearson Story” – specjalna nagroda portalu wspinanie.pl za najlepszy film wspinaczkowy

Bardzo dobrze, że nagrodę portalu wspinanie.pl otrzymał obraz „Redemption. The James Pearson Story”. Dla mnie był to jeden z trzech najlepszych filmów pełnometrażowych festiwalu.

James naskrobał sobie porządnie.Kontrowersje wokół jego osoby i rodzaj przewinienia analogiczny do naszego Wiesława Stanisławskiego, który po przejściu w latach 30. północnej ściany Żabiego Konia ogłosił, że jego droga nie mieści się w skali trudności i jest aż „skrajnie trudna”, a nie tylko „nadzwyczaj trudna”. Najtrudniejsze drogi tradowe na świecie autorstwa Jamesa okazały się tylko niesamowicie trudne, a główny bohater popadł w niełaskę, musiał uciekać do Europy, ożenił się i by odkupić swe winy wrócił na Wyspy, by przejść niedocenioną (przez niego) niegdyś drogę wspinaczkową.

Niby błahy temat (dla „normalnego” człowieka, nie „wyznawcy”), ale ugryziony bardzo ciekawie. Zaskakująco intrygujący i trzymający w napięciu film. Ze wszystkich festiwalowych pozycji to właśnie tutaj najwyraźniej widać drogę, jaką technika nagrywania filmu przeszła przez ostatnie 15 lat. Oczywiście fajnie jest się pobawić najnowszymi nowinkami technicznymi, ale żadnym dronem, żadnymi efektami z postprodukcji i najdroższą nawet kamerą nagrywającą w pięciu wymiarach nie da się osiągnąć takiego klimatu, jaki mają filmy z najwcześniejszych wspinaczek Jamesa sprzed kilkunastu lat, nie mówiąc już o legendarnych, „kultowych” archiwaliach…

„Ninì” – specjalna nagroda przyznana przez Polar Sport

„Ninì” to zdecydowanie najbardziej wyróżniający się film festiwalu. Zamiast dronów, kamer 4k, super dynamicznego montażu i komputerowych sztuczek mamy czerń i biel starych fotografii; zamiast najnowszych i najtrudniejszych przejść są Alpy lat trzydziestych; zamiast logówek sponsorów patrzymy na miłość, śmierć i nowe życie. Ciekawy, choć wymagający skupienia i być może ciutkę zbyt długi film.

***

O filmach spoza półki nagrodzonych

Mnie osobiście bardzo podobał się film „A Line Across the Sky”. Przyznam szczerze, że bardziej niż przygody Dodo. Bardziej też polubiłem głównych bohaterów niż wesołków z Belgii. Dla mnie byli bardziej szczerzy w tym, co robią, humor był bardziej spontaniczny, bardziej powściągliwy i na dodatek raz na jakiś czas chcieli porozmawiać o czymś poważniejszym. Nie udało się jednak o tym nikogo przekonać.

O tym, co w Patagonii nawyprawiali Alex Honnold i Tommy Caldwell można napisać naprawdę dużo. Ograniczę się do stwierdzenia, że trawers Fitz Roy’a to jest coś[!]. W filmie bardzo fajnie ukazano zespół wspinaczy o różnych charakterach – pozbawionego lęku entuzjastycznego narwańca (trawers Fitz Roy’a wybrał na swą pierwszą większą drogę alpinistyczną, nie przejmując się przy tym, że zabrał raki niepasujące do butów) oraz rozważniejszego i spokojniejszego ojca rodziny, który częściowo pod wpływem tego pierwszego, a częściowo z tego powodu, że w głębi duszy sam jest nieco szalony, towarzyszy mu we wspinaczkowych ekscesach.

Fajnie też pokazany jest proces coraz większego wyczerpania fizycznego obu bohaterów, starających się mówić ciągle z taką samą werwą i pewnością siebie jak na początku filmu, ale z biegiem czasu nie mają na to po prostu siły. W kategorii „film o sporcie” naprawdę dobra pozycja.

Nie jestem w stanie wiele powiedzieć o…

O „Citadel”  nie jestem w stanie zbyt wiele powiedzieć. Panowie (jeden bardzo podobny do Quentina Tarantino) zostają wywiezieni helikopterem na Alaskę, gdzie mają załoić trudną górę, co najpierw się nie udaje (dramaturgia), a potem tak. Mnóstwo timelapsów, ujęć z dronów i kamer o tak nieprawdopodobnej jakości, że ludzkie oko nie jest w stanie jej docenić. I piękna Alaska.

O „Orbayu” również. Trudna droga na wielgachnej ścianie w paśmie Picos de Europa w północnej Hiszpanii. Mieszany damsko-męski zespół wspinaczy z wysokiej półki. Ładne krajobrazy, ciężka praca, pot, łzy, chwila zwątpienia i ostatecznie sukces (jednego z członków zespołu) i łzy szczęścia. Skłamię, jeśli określę tę produkcję jako szczególnie ciekawą. Mnie Orbayu dość mocno zmęczyło (może jednak nie aż tak jak Ninę Caprez).

O „Panaromie” również. Pamiętam tylko, że ojciec wspinał się z synem w Dolomitach. Niestety, zupełnie zapomniałem, o czym mówili…

***

W filmie „Solo” główny bohater ma do powiedzenia dużo ciekawych rzeczy. Szczególnie podczas ostatniej pięknej scenki z zachodem słońca i kozą, gdy mówi o sposobach jakimi można rozwijać otwartość umysłu i wyzwalać się z władzy swego ego. Ma do powiedzenia również mnóstwo nieco mniej ciekawych rzeczy. Generalnie bardzo lubi mówić i nie waha się tego robić cały czas. Poza tym fajny film.

***

Największym kuriozum konkursu międzynarodowego był „So High”. Młody Francuz, wspinaczkowy zawodnik osiągający sukcesy na panelach całej Europy, buntuje się przeciw trenerowi i postanawia przeżyć najbardziej szaloną przygodę życia. Leci do Kalifornii, by wspinać się na kamieniach w parku narodowym Joshua Tree. Chodzi zamyślony, fantazjuje o bezkresie natury i nieskończoności przyrody, spotyka lokalnych rastamanów, przechodzi kolejne drogi. W końcu zjawia się pod wymarzoną linią. Spada z dwóch metrów na matę. Nostalgicznie wpatruje się w kamień i przestrzeń duchową, przypomina sobie wszystkie największe porażki życiowe (dwukrotnie spadł na zawodach), aż w końcu dochodzi do wniosku, że się nie da i wchodzi na kamień.

Na wierzchołku spływa na niego objawienie. Już wie, co jest najważniejsze w życiu. Wygrywać zawody i słuchać trenera. Leci szczęśliwy do Francji. Śmiałem się przez cały film. W kategorii komedia – Grand Prix.

***

W konkursie polskim podobną rolę do „So High” spełnił film „Pewnego razu” – film promujący Zakopane, zrealizowany na zlecenie Urzędu Miasta, za środki Województwa Małopolskiego z okazji Roku Witkiewiczów. Nie mogę się zdecydować, czy scenariusz jest tak awangardowy i wizjonerski, że zupełnie go nie rozumiem, czy po prostu nikt nie miał pomysłu, jak opowiedzieć historię, żeby jednocześnie promować miasto i postacie Witkiewiczów i plan zakładał, żeby „coś” kręcić, a może „coś” wyjdzie.

Witkiewicz – ojciec i Witkacy – syn przyjeżdżają do Zakopanego, wspinają się, podziwiają kolejkę na Kasprowy, jeżdżą na nartach i starym automobilem, podziwiają Muzeum Tatrzańskie, Okszę i Kolibę, syn robi zdjęcia ludziom na Krupówkach, ojciec podgląda inscenizację „Na Przełęczy” w Teatrze Witkacego, na koniec idą do knajpy i bawią się beztrosko przy muzyce góralskiej.

Tu i ówdzie pojawiają się znane zakopiańskie postacie, tu i ówdzie ojciec z synem wymieniają przenikliwy dialog, niemal doskonale oddający ducha ich słynnej korespondencji, jak: „Zobacz Stasiu, Jaszczurówka!”, czy też „Jedźmy do karczmy. – Doskonały pomysł!”.

Witkacy robi miny, bawi się, śmieje, tańczy, śpiewa, macha rękami, Witkiewicz trąbi, rysuje i gwarzy z ludem. O na przykład tak:

„– Co o tym myślisz? – Zróbmy to w stylu zakopiańskim.”

Generalnie o coś chodzi, ale nie za bardzo wiadomo o co. Jak to w filmach z zamówienia publicznego.

***

Naprawdę świetny pomysł na film („Ojcowe i synowie”) miał Kuba Brzosko – opowiedzieć o owym „węźle ratowniczym” łączącym kolejne pokolenia Toprowców, ojców i synów. Coś takiego musiało powstać. Dodatkowym atutem jest, że autor nie bał się poeksperymentować.

Nie ma zatem w „Ojcach i synach” bezpiecznej „profesjonalnej” realizacji z ładnym filtrem nałożonym na obraz, landszafcikiem, montażem zainspirowanym reklamami i zbliżeniami na nieruchome „zadumane” twarze i poorane tatrzańskim granitem ręce. Mamy natomiast próbę opowiedzenia historii w sposób niesztampowy, próby ciekawych, nieoczywistych, czasem „artystycznych” zagrań. Z jakim efektem?

No, cóż. Raz wychodzi, raz nie. Chwała za próbę. „Ojcowie i synowie” to jednak ewidentnie początek drogi. Myślę, że za którymś filmem Kuba zacznie robić naprawdę ciekawe, spójne filmy, wykraczające poza „górską średnią krajową”. Mam nadzieję, że powstanie wówczas część druga „Ojców i synów”. Albo remake!

***

Filmu „Prokletije. Bałkański Kocioł Niepogody” również byłem bardzo ciekawy, gdyż w moim subiektywnym rankingu Góry Przeklęte są zaraz po Tatrach najpiękniejszymi górami na świecie. Są wspaniałe. Są jak Tatry za czasów wycieczek bez programu Tytusa Chałubińskiego, baców – czarowników i pionierów taternictwa. Niestety, film to po prostu (skądinąd sympatyczny) „pamiętnik z wakacji”, nadający się zdecydowanie bardziej na youtube’a i na bloga niż do obiegu festiwalowego.

Kto jest bez winy i nigdy nie rozmawiał na długiej wyprawie górskiej o kupie, pierdzeniu i wydalaniu niech pierwszy rzuci kamieniem. Nie widzę. Trzeba jednak pamiętać, że takie gadki są śmieszne tylko w momencie ich wypowiadania w bliskim gronie, po czasie i dla innych ludzi są zupełnie nieciekawe. W filmie się nie sprawdzają. Twórcom radziłbym z nich na przyszłość zrezygnować i trochę więcej poopowiadać o górach i rejonie. Najlepiej w drugim filmie o Górach Przeklętych

***

Nocą w Zimnym Dole dzieją się niesamowite rzeczy („Ikar”). Po lesie przemykają zamaskowane postacie. Mężczyzna w szarej bluzie chyba ucieka. Kto go goni? Czarne ubrania, wyciągnięte ręce… Zombie! Młody człowiek ucieka od grupki zombie przez ciemny las niedaleko Tenczyna. Gdy wydawało się, że przegrał, a wygłodniałe potwory zjedzą mu mózg, niczym pająk zaczyna wspinać się po pionowej skale, na której ni śladu po chwytach i stopniach.

Zombie zbierają się pod skałą i wpatrują się w światło jego czołówki. Wyciągają ręce i oddają mu cześć. Ów ponury rytuał zarejestrowała czarno-biała kamera. Dla niepoznaki wpleciono w ową polską wersję „Blair Witch Project” wywiad z bardzo sympatycznym chłopakiem mówiącym coś o boulderingu i walce ze skałą.

A serio: „Ikar” to fajny króciutki filmik dla miłośników trudnych nocnych przejść sportowych.

***

Mało brakowało a nagrodę w konkursie polskim zgarnąłby jeszcze mniej oczywisty typ niż „Wspin”… „Akcja ratunkowa Babia Góra” to dynamiczny, zrealizowany w konwencji teledysku z odpowiednio pompującą dynamikę muzyką (opublikowaną na wolnej licencji Creative Commons) opowiadający o nocnej akcji GOPR na Babiej Górze i zwycięskiej walce z zatrzymaniem krążenia i głęboką hipotermią.

Im więcej takich filmów tym lepiej. Zimowy majestat gór (aż się chce iść na narty!), dzielni ratownicy (aż się chce uczyć, ćwiczyć i wstąpić w ich szeregi!), aspekt edukacyjny (aż się chce zacząć od odwiedzin na stronie www.hipotermia.edu.pl!), dynamiczny montaż, trochę adrenaliny. Szkoda tylko, że sponsor zawalił i nie wywiązał się z obietnicy zakupu sprzętu dla GOPR po osiągnięciu przez film 100 000 wyświetleń na youtube.

***

Drugim teledyskiem startującym w konkursie byli „Lodowi Wojownicy” zespołu Palfy Gróf. Budka Suflera miała swój „Cień wielkiej góry”, Lady Pank „Wspinaczkę, czyli historię pewnej rewolucji”, a Palfy mają „Lodowych Wojowników”.

Kawałek wpada w ucho, szczególnie dzięki bardzo dobremu wokalowi Dominika Piejki (aktora z zakopiańskiego Teatru Witkacego). Teledysk zrealizowany jest na poziomie i bardzo profesjonalnie. Jest wspinaczka na Zamarłej Turni, jest lecący kamień, krzyk zwycięstwa, jest zespół grający w fajnych fikuśnych wdziankach. Jest głos Krzysztofa Wielickiego nadający wprost z godziny 14.25, 17 lutego 1980 roku, z wysokości 8848 metrów. Jest wpadający w ucho refren i dobra lina basu. No i jest tekst Bartosza Krawczaka opiewający zimowy himalaizm i sławiący naszych Lodowych Wojowników….

Hmm… Istnieje kilka nurtów pisania o górach. Sensacyjny, kpiarski, mistyczny, zdroworozsądkowy, anegdotyczny, kronikarski, heroiczny… Tekst „Lodowych Wojowników” jest bez wątpienia heroiczny i patetyczny. Coś jak Młoda Polska Himalajska. Jest sięganie, gdzie wzrok nie sięga; są naznaczeni sacrum góry, milczący wojownicy, jest odkrywanie tajemnicy i mała lekcja geografii. Jak to w górach. Czasami tak jest, że jeszcze krok dalej, a skończyłoby się tragedią…

Hubert Jarzębowski

Hubert Jarzębowski przewodnik tatrzański, filolog słowiański, polonista, tłumacz, kolekcjoner płyt i kaset z heavy metalem oraz miłośnik przedzierania się przez kosówkę w dzikich ostępach Tatr Zachodnich. Debiutował w czasopiśmie „Góry” opowiadaniem „Skała ucieka spod mych stóp”. Autor powieści „Carolus Victor” (Stapis) inspirowanej życiem największego polskiego taternika przełomu XIX/XX wieku – Karola Englischa, za którą otrzymał wyróżnienie na XX Festiwalu Górskim w Lądku Zdroju.




  • Komentarze na forum Dodaj swój wątek
    Brak komentarzy na forum