18 czerwca 2015 14:11

„Wracam z epoki kamiennej” Heinricha Harrera to książka pod wieloma względami niezwykła

Heinrich Harrer na realizację marzenia o eksploracji Nowej Gwinei czekał 25 lat. Przez ten czas zdobył ogrom doświadczeń z innych wypraw, a także szeroki rozgłos, dzięki któremu kolejne przedsięwzięcia realizował przy wsparciu sponsorów, a nierzadko również pod protektoratem miejscowych notabli.

Wracam z epoki kamiennej (Heinrich Harrer)

Bezpośrednie przygotowania do wyprawy do Papui Nowej Gwinei skoncentrował wokół gromadzenia miejscowej waluty, czyli skrupulatnie zbieranych na Tahiti ślimaków kauri. Poświęcał także czas studiowaniu jedynej mapy, będącej efektem pionierskiej wyprawy na Piramidę Carstensza. Jean Jacques Dozy i Anton Colijen dokonali w 1936 roku pierwszego wejścia na najwyższy wówczas szczyt Australii i Oceanii, Ngga Pulu, który wówczas mierzył 4906 m n. p. m. Jednak na skutek szybkiego topnienia szczytowej czapy lodowej wysokość Ngga Pulu zmalała, ustępując skalistemu masywowi Piramidy Carstensza (4884 m n. p. m.).

Wyruszając z początkiem stycznia ku ośnieżonym górom, otoczonym dziewiczą dżunglą, Harrer podsycał w sobie marzenia o byciu pierwszym zdobywcą najwyższej góry Antypodów. Aby maksymalizować szansę na sukces, podróżnik zadbał o dobór ambitnych towarzyszy: młody Phil Temple zaledwie rok wcześniej brał udział w wyprawie w góry Nowej Gwinei, Holender Bert Huizenga pełnił funkcję oficera łącznikowego (Holandia sprawowała jeszcze wówczas protektorat nad wschodnią częścią Nowej Gwinei), Willem Valk służył wiedzą z zakresu geologii (jako kierownik Urzędu Górniczego), Australijczyk Russel Kippax został lekarzem wyprawy.

Nieprzypadkowo jedynym „zawodowym” alpinistą w tym gronie był sam Harrer – od początku zakładał on, że ekspedycja będzie służyła celom naukowo – badawczym co najmniej w tym samym stopniu, jak wspinaczkowym. Ujmując zaś całe przedsięwzięcie z nieco mniej szlachetnej perspektywy – Harrer nie musiał obawiać się, że ktokolwiek odbierze mu palmę pierwszeństwa czy zakwestionuje jego autorytet i doświadczenie.

Wracam z epoki kamiennej jest skrupulatnym, konsekwentnie prowadzonym dziennikiem codziennej pracy członków wyprawy, na którą składają się: dbałość o aprowizację, rozpoznawanie terenu, żmudne przedzieranie się przez dżunglę, przeprawy przez rzeki, wytyczanie optymalnej trasy, opracowywanie map, opatrywanie ran i skaleczeń, a dla kierownika – rejestrowanie poszczególnych etapów wędrówki. Wspinania w tym niewiele, jeśli nie liczyć wypadku na wodospadzie oraz, rzecz jasna, samego zdobycia Piramidy Carstensza. W toku narracji 11 lutego staje się datą jak każda inna, a momentowi wejścia na najwyższy szczyt Australii i Oceanii poświęca autor zaledwie jedno, lakoniczne zdanie: krótko po godzinie dwunastej, zmarznięci i wyczerpani, stanęliśmy na szerokim wierzchołku.

Epizodyczność pierwszego zdobycia szczytu w zestawieniu z całością dziennika tłumaczy fakt, iż członkowie ekspedycji zdobyli także 29 niższych, dziewiczych gór oraz uwaga, jaką Harrer poświęca tubylcom. Egzotyczne plemię Dani stanowi dla niego fascynującą zagadkę. Kultura i obyczaje tego plemienia są reliktem (zdawałoby się) utraconej przeszłości – egzystując w oderwaniu od życia pod presją czasu i liczb, Dani stanowią relikt epoki kamiennej. Ideały kultury zachodniej są im zupełnie obce, a pozbawione utylitarnego wymiaru wdrapywanie się na ośnieżone szczyty w tym samym stopniu fascynuje ich, co napawa zabobonnym lękiem.

Harrer niejednokrotnie podkreśla obycie Papuasów w naturalnym środowisku, ich zręczność, siłę i wytrzymałość, ale zauważa też cechy, które z jego punktu widzenia stanowią sporą przeszkodę podczas wyprawy: animozje między poszczególnymi wioskami, surowe, wręcz okrutne zasady i obyczaje, zrozumiała skądinąd niesubordynacja i skłonność do porzucania pracy tragarza przy byle okazji – jasno ukazują odmienność sposobu myślenia tubylców od przedstawicieli zachodniej cywilizacji. Harrer daleki jest jednak od kolonialnych zapędów deprecjonowania kultury Dani – obserwuje ich z życzliwością i zaciekawieniem, powoli przyswaja sobie ich język, przyzwyczaja się do dziwacznych reakcji i niecodziennych dla niego zachowań:

Również ci, których warunki egzystencji różnią się od naszych, mają swój życiowy krąg i powinno się to respektować. Nie wolno używać pojęcia „dziki”, nadając mu negatywny sens, poniżający. Tak zwany „dziki” jest przecież człowiekiem i mając zdolność wczuwania się, miałem dobre kontakty ze wszystkimi. Oni myślą o życiu inaczej niż my. Czy to znaczy jednak, że myślą źle?

Im bardziej wyprawa zbliża się ku końcowi, to jest ku portowemu miastu Pirimapun, tym wyraźniej jej uczestnicy uświadamiają sobie, jak bardzo kruchy jest porządek świata, który dane im było poznać. Społeczne niepokoje wywołuje groźba zbrojnej aneksji ze strony Indonezji (która ostatecznie doszła do skutku w 1969 roku). Z drugiej strony, rosnący napływ turystów nieuchronnie skazuje odmienność kulturową Papuasów na pauperyzację w kierunku tandetnej cepeliady. Harrer z niesmakiem przygląda się niestarannie wykonanym pamiątkom czy architekturze szkaradnych hotelików, fatalnie komponujących się z otaczającym krajobrazem i równikowym klimatem.

Dziennik wyprawy do Papuasów jest książką pod wieloma względami niezwykłą: niczym ciepły wiatr przenosi czytelnika z wiecznych śniegów wysokich gór w duszną gęstwę dżungli. Zapiski poszczególnych etapów podróży w znacznym zakresie wypełniają obserwacje etnologiczne, prowadzone z szacunkiem wobec podmiotu dociekań. Paradoksalnie, ekspedycję na nietrudny technicznie czterotysięcznik uważa autor za najcięższą z dotychczasowych wypraw, ze względu na ciężkie warunki oraz mnogość niebezpieczeństw, czyhających na każdym etapie: od wędrówki przez dżunglę, poprzez wspinaczkę na Piramidę Carstensza, przeprawy rzeczne, aż po rejs łodzią czy nawet podróż samolotem do Bangkoku – dziełem przypadku Harrerowi udało się uniknąć śmierci na jego pokładzie.

Literatura podróżnicza, zwłaszcza górska, oswoiła nas z charakterystycznym językiem, nasyconym wyrażeniami z zakresu wojny i podboju. W swej książce Heinrich Harrer całkowicie rezygnuje z tej metody obrazowania na rzecz asymilacji z tubylcami i ukorzeniem się przed potęgą natury, wymuszającej niejednokrotnie zmianę planów i zamierzeń uczestników ekspedycji. Niestety, wiele subtelności językowych, współtworzących nastrój opowieści, umyka czytelnikowi za sprawą topornego tłumaczenia.

Tym niemniej pozostaje nam cieszyć się, że książka ukazała się wreszcie na polskim rynku wydawniczym. Polecam ją wszystkim czytelnikom, którzy poszukują inspiracji dla własnych wypraw, ale i skłaniają się od czasu do czasu ku nostalgicznej zadumie nad przemijaniem różnorodności ludzkich skupisk, która tworzy przecież piękno świata.

Ilona „Księżniczka” Łęcka

Książka jest dostępna w księgarni wspinanie.pl.

Książka pod patronatem

wspinanie.pl_120_33




  • Komentarze na forum Dodaj swój wątek
    Brak komentarzy na forum