22 lipca 2014 13:56

Z Krzysztofem „Pomurnikiem” Zdzitowieckim rozmawia Janusz Kurczab

Kolejnym naszym rozmówcą w cyklu „wywiadów wspomnieniowych” jest Krzysztof Zdzitowiecki, rocznik 1939, wszechstronny taternik, alpinista, himalaista, polarnik i grotołaz, należący do ścisłej polskiej czołówki w latach 60 i 70. ubiegłego wieku. A także naukowiec-biolog, profesor doktor habilitowany, specjalista od parazytologii zwierząt, autor wielu uznanych w świecie prac naukowych.

Prof. Krzysztof Zdzitowiecki w Instytucie Parazytologii PAN (fot. arch. K. Zdzitowiecki)

Prof. Krzysztof Zdzitowiecki w Instytucie Parazytologii PAN (fot. arch. K. Zdzitowiecki)

***

Janusz Kurczab: Znamy się od ponad 50 lat, ale właściwie niewiele wiem o początkach twojej przygody z górami. Jak to się zaczęło?

Krzysztof Zdzitowiecki: Moje pierwsze przygody związane z górami miały miejsce w Tatrach, w Zakopanem, gdzie jeździłem na narty. Zresztą jeździłem słabo i niespecjalnie się do tego przykładałem. Natomiast pierwszy mój wyjazd naprawdę turystyczny, związany z przechodzeniem szlaków tatrzańskich, miał miejsce w 1955 roku. I wtedy właśnie zaczęła ze mną chodzić po górach moja matka Hanna Zdzitowiecka, pisarka dla dzieci (przy czym pierwszym czytelnikiem jej książek byłem ja). Dosyć szybko stwierdziłem, że mi to bardzo odpowiada. Na początku jednak w ogóle nie myślałem o jakichś jaskiniach, tylko o normalnym chodzeniu powierzchniowym, turystycznym. Ponieważ matka nie zawsze miała ochotę, zacząłem chodzić z różnymi młodymi ludźmi, którzy mieszkali w tym samym pensjonacie „Halama”, należącym wówczas do ZAIKS-u.

W tym czasie zacząłem również studia na Wydziale Biologii Uniwersytetu Warszawskiego i tam zaprzyjaźniłem się z grotołazem Bolesławem Jabłońskim, który zaczął mnie przekonywać, że dobrze byłoby, gdybyśmy razem zaczęli chodzić po jaskiniach. Podczas mojego turystycznego pobytu w 1958 roku w Tatrach spotkałem z kolei innego grotołaza, będącego na studiach o rok wyżej ode mnie. Był to Przemysław Busse, a towarzyszył mu ojciec, którego imienia nie pamiętam. I to oni wzięli mnie do mojej pierwszej w życiu jaskini wspinaczkowej, mianowicie do Szczeliny Chochołowskiej.

Tak więc, początkowo chodziłem tylko po jaskiniach. Moja matka, dosyć obeznana z górami, chociaż oczywiście nie wspinaczkowo, prosiła mnie, żebym się nie wspinał, ale po jaskiniach mogę chodzić. I początkowo tak było (w tym czasie zapisałem się do warszawskiego Speleoklubu), ale w 1959 roku, po zakończeniu obozu jaskiniowego, jeden z jego uczestników Jerzy Ekel, który się trochę wspinał, zaproponował, że możemy się razem powspinać na Hali Gąsienicowej. I to właśnie on nadał mi pseudonim „Pomurnik”.

Wzięło się to z tego, że obrączkowałem ptaki i wypatrzyłem, że gdzieś w ścianie blisko Jaskini Wysokiej może być gniazdo pomurników. Dla mnie to było ciekawe, bo jak dotychczas nikt nie zdołał zaobrączkować pomurnika. Ja też nie zdołałem – ściana była zbyt trudna. Ale następnego dnia była kiepska pogoda i wszyscy zostaliśmy w schronisku na Ornaku. Zaczęła się wtedy stara zabawa taternicka – wspinanie się po ścianach schroniska. Kiedy zacząłem się wspinać po ścianie, a że jakoś mi to nie najgorzej szło, Jurek Ekel stwierdził: „o, ty się wspinasz jak pomurnik”. Od tej chwili zaczął się do mnie zwracać per „Pomurnik”. Przy tym robił to na tyle konsekwentnie, ze inni jakoś to przejęli. I tak zostałem „Pomurnikiem”.

Krzysztof Zdzitowiecki na Mięguszowieckim Szczycie po skończeniu nowej drogi na wsch. ścianie (fot. Janusz Kurczab)

Krzysztof Zdzitowiecki na Mięguszowieckim Szczycie po skończeniu nowej drogi na wsch. ścianie (fot. Janusz Kurczab)

Jaskiniowy etap twojej działalności górskiej utożsamiam głównie z rekordowym zejściem na dno Jaskini Śnieżnej. Opowiedz o tej przygodzie i może jeszcze o jakichś innych ciekawszych akcjach jaskiniowych.

Pierwsza wyprawa do Śnieżnej, w której brałem udział, wkrótce po jej odkryciu przez grotołazów zakopiańskich, miała miejsce w 1960 roku. W zasadzie w warszawskim Speleoklubie było w tym czasie tylko trzech rzeczywiście wspinających się taterników: Janusz Onyszkiewicz, Bernard Uchmański i Jerzy Iwanicki. Tak więc szybko okazałem się pożyteczny, dlatego, że potrafiłem przejść miejsca wspinaczkowe, które były za trudne dla innych grotołazów. Byli to w większości turyści i kilka osób robiących w jaskiniach pracę naukową, należących do środowisk wrocławskiego, zaprzyjaźnionego z warszawskim i zakopiańskim. W pierwszej wyprawie pełniłem rolę pomocniczą – zajmowałem się transportem sprzętu z ewentualnym dochodzeniem i donoszeniem zaopatrzenia wspinającym się w dole tym trzem członkom warszawskiego Speleoklubu, do których dołączyli zakopiańczycy Józef Frączek i Władysław Palider.

To trwało do 1961 roku. W tym roku miały miejsce moje pierwsze rzeczywiście trudne wspinaczki w Tatrach. Jeszcze nie jakieś ekstrema, ale w każdym razie przeszedłem już m. in. Drogę Łapińskiego na Kazalnicy i stwierdziłem, że to wspinanie powierzchniowe bardziej mi odpowiada niż siedzenie w jaskini. Tym bardziej, że w taternictwie jaskiniowym nie przyjęło się, żeby chodzić samodzielnie, tylko organizowano wyprawy, a to mi niekoniecznie odpowiadało. W 1961 roku, na trzeciej wyprawie do Śnieżnej, już przydałem się jako członek zespołu szturmowego, oczywiście ten najmniej potrafiący. I wtedy z Januszem Onyszkiewiczem i Benkiem Uchmańskim osiągnęliśmy klasyczne dno Jaskini Śnieżnej (-620 m). W tej chwili jaskinia ma ponad 700 m, ponieważ zostały dorobione kawałki od góry i również bardzo niewielki kawałek od dołu po akcjach w syfonach. Bywałem jeszcze na wyprawach do Jaskini Miętusiej, gdzie brałem pomocniczy udział w pogłębieniu tzw. Ślepego Komina. Okazało się, że na dnie jest możliwość przejścia. Ale ja tam wtedy na dole nie byłem – asekurowałem od góry Janusza Onyszkiewicza, który zszedł najgłębiej.

Krzysztof Zdzitowiecki (z lewej) i Andrzej Lach w czasie wyprawy, która dokonała rekordowego zejścia na dno Jaskini Śnieżnej w 1961 roku (fot. arch. "Taternik")

Krzysztof Zdzitowiecki (z lewej) i Andrzej Lach w czasie wyprawy, która dokonała rekordowego zejścia na dno Jaskini Śnieżnej w 1961 roku (fot. arch. „Taternik”)

Twoje zainteresowania na studiach wiążą się w pewnym sensie z górami, a właściwie z ich podziemiami. Powiedz parę zdań na ten temat.

Ponieważ łyknąłem bakcyla tatrzańskiego, ustawiłem się w ten sposób, że pracę dyplomową robiłem w Tatrach. Nie było to żadne wspinanie, tylko chodziło o występowanie w polskich Tatrach Wysokich błotniarki moczarowej, małego ślimaczka, będącego żywicielem pośrednim groźnego pasożyta – motylicy wątrobowej. Początkowo miałem opracować materiały zebrane przez moich starszych kolegów w pracy, jako że w 1963 roku zacząłem już pracować w Zakładzie Parazytologii PAN. Później ten zakład wyrósł na Instytut Parazytologii, w którym do dziś normalnie funkcjonuję i właściwie cała moja działalność naukowa była związana z tym Instytutem. Tu z kolei moje umiejętności alpinistyczne przydały się przy okazji organizacji wypraw antarktycznych, a także mogłem je spożytkować przy zbieraniu materiałów w jaskiniach. Tymi materiałami z jaskiń były dla mnie nietoperze i pracę doktorską zrobiłem opracowując faunę nietoperzy, nie tylko w jaskiniach, ale jednak głównie tam. Największą część materiałów zebrałem w jaskiniach Jury Krakowsko-Częstochowskiej, głównie w Koralowej i w Studnisku.

Twoją małżonkę Ewę znam krócej od Ciebie, ale też bardzo długo. Czy możesz powiedzieć parę słów na temat waszego potomstwa. Ile mają lat, co robią?

Moja żona (z domu Niedek) również się wspinała i to dobrze. Poznałem ją na spotkaniu Koła Warszawskiego Klubu Wysokogórskiego. Robiłem z nią m.in. drogi Sprężyny na Mnichu i Łapińskiego na Szpiglasowym Wierchu. Nie chodziłem już po jaskiniach i przestałem być członkiem Speleoklubu, więc wstąpiłem do KW. Ewa była nawet w zarządzie Koła. Przez jedną kadencję 1971-73 ja byłem prezesem Koła Warszawskiego KW. Ślub wzięliśmy w 1971 roku. Natomiast moje dzieci jakoś nie chwyciły bakcyla górskiego. Mam syna Andrzeja, urodzonego w 1971 roku i o 10 lat młodszą córkę Hannę. Andrzej przeszedł ze mną tylko drogę Gnojka na Kościelcu i Grań Czarnych Ścian na Zadni Granat. I poza tym jeszcze z Janem Gondowiczem gdzieś tam się wspinał, ale nie bardzo wiem gdzie…W tej chwili jestem już dziadkiem. Syn skończył studia na SGH i jest właścicielem oraz szefem firmy consultingowej. Córka jest z wykształcenia matematyczką i pracuje jako analityk w firmie telekomunikacyjnej Orange.

Moją najlepszą drogą tatrzańską było pierwsze przejście Filara Kazalnicy. Twoją też? Opowiedz pokrótce wrażenia z tego przejścia. Pamiętam, że rzucona przez Ciebie rada pomogła mi wydostać się z opresji po odpadnięciu w okapie. Być może nawet uratowała mi życie…

Nie mam żadnych wątpliwości, że w momencie przejścia Filara Kazalnicy było to dla mnie największe osiągnięcie, jeśli chodzi o wspinaczki tatrzańskie. Zrobiłem później wprawdzie parę trudniejszych dróg od Filara Kazalnicy, ale Filar uważany był za przeskoczenie pewnego etapu i ja się z tym zgadzam.

Krzysztof Zdzitowiecki na stanowisku pod spiętrzeniem Filara Kazalnicy podczas I przejścia (fot. Janusz Kurczab)

Krzysztof Zdzitowiecki na stanowisku pod spiętrzeniem Filara Kazalnicy podczas I przejścia (fot. Janusz Kurczab)

Czy to Drogę Studnički na Galerii Gankowej uważasz za trudniejszą od Filara Kazalnicy?

Nie, to nie Droga Studnički była trudniejsza, ale droga niejakiego Janusza Kurczaba na Młynarczyku… Robiłem ją z Jurkiem Hirszowskim. To było pierwsze powtórzenie. Robiłem w tych latach bardzo dużo stosunkowo krótkich wspinaczek, niekoniecznie najtrudniejszych, ale przeważnie bardzo skomplikowanych, bo to mnie bawiło – wyszukać którędy przejść… I tak zrobiłem w 1962 roku 5 pierwszych przejść, w tym właśnie Filar Kazalnicy, również z tobą wschodnią ścianę Mięguszowieckiego Szczytu oraz północno-wschodnią Wielkiego Młynarza, północno-wschodnią Mięguszowieckiego Szczytu Pośredniego z Andrzejem Heinrichem i Tadeuszem Łaukajtysem i południową Mięguszowieckiego Szczytu z Jackiem Woszczerowiczem.

Krzysztof Zdzitowiecki, Eugeniusz Chrobak i Janusz Kurczab w zejściu po dokonaniu I przejscia Filara Kazalnicy (fot. Andrzej Heinrich)

Krzysztof Zdzitowiecki, Eugeniusz Chrobak i Janusz Kurczab w zejściu po dokonaniu I przejścia Filara Kazalnicy (fot. Andrzej Heinrich)

Jak skomentujesz fakt, że Filar Kazalnicy ma już kilka przejść klasycznych?

Jest to moim zdaniem efekt wykorzystania nowoczesnych metod treningu i, podobnie jak i w innych dziedzinach sportu, musiało nastąpić atakowanie coraz trudniejszych celów. Jednak w moim pojęciu nie ma i prawdopodobnie w dającej się przewidzieć przyszłości nie będzie prawdziwego klasycznego przejścia. Dlatego, że ci wszyscy, którzy próbowali, najpierw przechodzili poszczególne odcinki, ucząc się ich na pamięć, zakładali karabinki z pętlami czy ekspresy, po czym przechodzili mając gotową asekurację, tylko się przepinając. Ale niewątpliwie jest to coś, czemu ja mogę się tylko przyglądać. Moje możliwości fizyczne nigdy by mi nie pozwoliły na takie przejście. Bo lepszą stroną mojego wspinania była umiejętność wyszukania łatwiejszego terenu, zamiast wbijania się na siłę w wąski, specjalnie trudny odcinek, którego fizycznie nie byłem w stanie zrobić.

Jaka była twoja najbardziej dramatyczna przygoda w Tatrach?

Nie były to przygody sensu stricto. Miałem kilka wypadków, w tym dwa podczas szkolenia. Najbardziej niebezpiecznym wypadkiem podczas wspinaczki tatrzańskiej było odpadnięcie bez asekuracji w ścianie Żabiego Mnicha. Po przeleceniu w powietrzu około 5 metrów, wylądowałem w śniegu na półce (bo to było w czerwcu) i ustałem wbiwszy się w śnieg. To stało się na ominięciu uskoku Żabich Wrótek po polskiej stronie, w terenie dobrze mi znanym, ale eksponowanym. No i jeszcze drugi wypadek, kiedy z Rynny Birkenmajera na początku drogi wschodnią ścianą Ganku, „wyjęła” mnie śnieżna lawina i przejechałem z nią przeszło 200 metrów. Na szczęście nie byłem w ogóle zasypany, bo ona się rozeszła po całym stożku pod ścianą.

Twój projekt przejścia wszystkich dróg z przewodnika Witolda H. Paryskiego nie miał precedensu, chyba nie znalazł też naśladowców…

Zawsze mnie interesowało, żeby znaleźć się w miejscach, w których wcześniej nie byłem. Odnotowywałem na marginesach przewodnika WHP fakt zrobienia danej drogi. W pewnym momencie zorientowałem się, ze mam zrobione około 80 % dróg w polskich Tatrach Wysokich. Należy sprecyzować, że chodzi o drogi po polskiej stronie Tatr oraz graniczne. Starałem się później uzupełnić brakujące drogi mające swoje numery w przewodniku, również te nieopisane, z numerem, ale bez szczegółów. Chodziło również o duże warianty. Nikt wcześniej nie wpadł na to, żeby skompletować je wszystkie i pewnie nieprędko się taki znajdzie. Dlaczego? Ci ludzie, którzy chodzą po stosunkowo łatwych drogach, mogą kompletować np. wszystkie do „czwórki”, ale nie są w stanie przejść dróg trudniejszych. Z kolei tym, którzy przechodzą drogi trudne, nie chce się chodzić na „rzęchy”. Więc konkurencji nie miałem żadnej…

Ostatnią drogą, której mi brakowało, był środek północnej ściany Kozich Czub – droga mająca swój numer w przewodniku jako próba Orłowskiego. Oczywiście, już dawno była zrobiona, tylko jakoś nikt na nią potem nie chodził. Ja tam poszedłem i zrozumiałem, dlaczego… Po prostu droga składała się z samych ruchomych kamieni. Trudności do „piątki” i wszystko się ruszało. I jeszcze jeden „numer” z Paryskiego mi został, bo trudno to było nazwać drogą. Była to droga zejściowa wielkiej grupy taterników jeszcze przed I wojną światową, na czele z Chmielowskim – zjazdami z Żabiej Lalki na stronę Czarnego Stawu. Paryski dał numer, więc trzeba było to zrobić. Cała droga składała się z dwóch zjazdów, jednego 10-metrowego i drugiego 60-metrowego. Poszło ze mną trzech młodych chłopaków. Po zjeździe, z jednym z nich wróciłem do góry, żeby odzyskać kostki, z których zjeżdżaliśmy, po czym poszliśmy sobie na Żabiego Mnicha. Natomiast pozostała dwójka poszła na drogę Czecha i Ustupskiego na zachodniej ścianie. Potem spotkaliśmy się wszyscy i sprowadziłem ich na dół, bo to byli dobrze wspinający się skałkowcy, ale nie znali terenu.

Jakie były Twoje najlepsze przejścia alpejskie lub kaukaskie?

W moim pojęciu najlepszą drogą typu alpejskiego, jaką robiłem, był Filar Schmaderera na Uszbie. Był to rok 1978, a moim partnerem był Tadeusz Preyzner. Drugą wielką drogą, jaką robiłem w sąsiedztwie i w tym samym roku, również z Tadziem Preyznerem, było pierwsze powtórzenie Drogi Czeskiej na Szcheldzie. Ponieważ Rosjanie jeszcze nie przechodzili tej drogi, na wszelki wypadek wycenili ją na 5A. Ja jednak stwierdziłem, że to jest 5B i to „świszczące”.

Natomiast jeśli chodzi o Alpy, to najwyżej cenię przejście północnej ściany Matterhornu Drogą Bonattiego w 1971 roku Wiązało się ono również z wyprowadzeniem ze ściany partnera ze złamaną nogą. Był to Zygmunt Kieńć, z którym weszliśmy na szczyt, po czym sprowadziliśmy go do schroniska Solvay, skąd zabrał go helikopter. Drugim moim partnerem na tej drodze był Andrzej Wilusz. Dodatkowo mieliśmy na tej drodze załamanie pogody, przejście trwało cztery dni, podczas gdy normalnie robiło się ją w dwa. Było to drugie polskie przejście, a prawdopodobnie trzecie w ogóle. Podobnej klasy przejściem była droga Hasslera na północno-wschodnim Filarze Finsteraarhornu w Alpach Berneńskich w 1967 roku. Wspinałem się wtedy z Kazimierzem Głazkiem – zrobiliśmy duży wariant prostujący w górnej części, dosyć trudny, ale zdecydowanie bezpieczniejszy od dwóch sposobów, w jakie chodzono tam wcześniej.

Henryk Furmanik i Andrzej Heinrich na nowej drodze pn. ścianą Pointe Young na Grandes Jorasses w 1968 r. (fot. Krzysztof Zdzitowiecki)

Henryk Furmanik i Andrzej Heinrich na nowej drodze pn. ścianą Pointe Young na Grandes Jorasses w 1968 roku (fot. Krzysztof Zdzitowiecki)

Podobno wspinałeś się na Alasce i w górach Kanady, ale o tym mało wiadomo. Czy mógłbyś przybliżyć czytelnikom naszego portalu ten rozdział Twojej działalności górskiej?

Byliśmy tam w 1976 roku, ale tylko na terytorium Kanady, w Górach Św. Eliasza. Kierownikiem wyprawy Klubu Wysokogórskiego Warszawa był Benek Uchmański, natomiast ja się wspinałem z Janem Serafinem. Zrobiliśmy pierwsze wejścia na Mount Bering (ok. 3550 m) oraz na mniej wybitny szczyt zwornikowy, któremu nadaliśmy nazwę Cornice Peak (ok. 3600 m). Weszliśmy też razem z Marcinem Zachariasiewiczem na trabanta Mount St. Elias zwanego Windy Peak (ok 4120 m.). W rejon Gór Św. Eliasza dostaliśmy się helikopterem, który wysadził nas na lodowcu Seward, natomiast do cywilizacji wracaliśmy na piechotę. Przejście około 200 km trwało kilka dni.

W 1972 roku byłeś nową drogą na Noszaku (7492 m), w 1974 na na Piku Kożeniewskiej (7105 m) i Piku Kommunizma (7495 m) a w 1975 roku na dwóch Gasherbrumach: nową drogą na GII (8034 m) i „rozdziewiczyłeś” GIII (7952 m). Potem nastąpiła długa przerwa w działalności wyprawowej. Czy to wtedy uczestniczyłeś w wyprawach antarktycznych?

W rok po Gasherbrumach byłem jeszcze w Kanadzie. A potem już zimowałem na Antarktydzie. W związku z tym zrezygnowałem z zaproponowanego mi udziału w wyprawie zimowej na Everest – dlatego, że to było w tym momencie nie do pogodzenia z moją pracą zawodową, na której mi zależało i dzięki której uzyskałem kolejne stopnie naukowe, najpierw docenta, a potem profesora.

W wichurze na nowej drodze na Gasherbrum II (fot. Krzysztof Zdzitowiecki)

W wichurze na nowej drodze na Gasherbrum II (fot. Krzysztof Zdzitowiecki)

Na szczycie Gasherbrum III. Od lewej A.Chadwick-Onyszkiewicz, W.Rutkiewicz, K.Zdzitowiecki (fot. Janusz Onyszkiewicz)

Na szczycie Gasherbrum III. Od lewej A. Chadwick-Onyszkiewicz, W. Rutkiewicz, K. Zdzitowiecki (fot. Janusz Onyszkiewicz)

Ostatnim moim sportowym wyjazdem w góry typu alpejskiego był wspomniany wyżej Kaukaz, z drogami na Uszbie i Szcheldzie, a w 1981 roku wraz z Ryszardem Pawłowskim zrobiłem III przejście Drogi Ukraińskiej na Piku Komunizma. Potem miałem jeszcze być kierownikiem wyprawy w Himalaje, na Gaurishankar (7134 m), ale w tym czasie wybuchł stan wojenny i stwierdziłem, że nie mam zamiaru reprezentować takiego państwa, jakim stała się w tamtym momencie Polska. W związku z tym przerzuciłem się wyłącznie na szkolenie i już żadnych dróg wyczynowych nie robiłem. Wyprawa doszła do skutku, prowadził ja Tadzio Preyzner. Przejście południowej ściany Gaurishankar nie udało się, wycofali się w załamaniu pogody (ta ściana została zdobyta dopiero w ubiegłym roku przez Francuzów – przyp. JK).

Obóz II na zachodniej grzędzie Noszaka. Od lewej Jan Holnicki-Szulc, Krzysztof Zdzitowiecki, Wanda Rutkiewicz i Andrzej Łapiński (fot. Janusz Kurczab)

Obóz II na zachodniej grzędzie Noszaka. Od lewej Jan Holnicki-Szulc, Krzysztof Zdzitowiecki, Wanda Rutkiewicz i Andrzej Łapiński (fot. Janusz Kurczab)

W południowo-zachodniej ścianie Noszaka (fot. Janusz Kurczab)

W południowo-zachodniej ścianie Noszaka (fot. Janusz Kurczab)

Krzysztof Zdzitowiecki na lodowcu Goreš pod pd.-zach. ścianą Noszaka (fot. Janusz Kurczab)

Krzysztof Zdzitowiecki na lodowcu Goreš pod pd.-zach. ścianą Noszaka (fot. Janusz Kurczab)

Ostatnie moje wspinaczki miały miejsce zimą 2006 roku. Później stan zdrowia już nie pozwolił mi na zabawy w terenie trudnym. Kondycja też gwałtownie uległa pogorszeniu, wobec tego chodziłem wyłącznie turystycznie po polskich Tatrach Zachodnich, aż do ubiegłego roku, kiedy i z tego musiałem zrezygnować.

Co było tematem Twoich badań na Antarktydzie?

Wcześniej badałem pasożyty nietoperzy – kubańskich i polskich, ale to nie trwało długo. Najważniejsza część moich badań antarktycznych dotyczyła badań robaków pasożytniczych głównie ryb, ale nie tylko. W związku z tym opisałem bardzo dużo nowych gatunków pasożytów. I właściwie zostałem głównym na świecie autorytetem w dziedzinie dwóch grup pasożytów antarktycznych – przywr i kolcogłowów. W momencie kiedy Niemcy usiłowali wydać szereg tomów dotyczących poszczególnych grup zwierząt żyjących w Antarktyce, to zwrócili się do mnie z prośbą, czy mógłbym napisać dwie takie książki. Podobnie wykorzystano moje prace przy opisaniu online wszystkich organizmów antarktycznych. Opis tych dwóch wymienionych grup pasożytów przygotowałem ja. Trzecią i czwartą grupę pasożytów, to znaczy nicienie i tasiemce, opracowała moja asystentka Anna Rocka, teraz już pani profesor. I to wszystko jest dostępne w Internecie.

Krzysztof Zdzitowiecki z młodym słoniem morskim na wyspie Króla Jerzego (fot. arch. Krzysztof Zdzitowiecki)

Krzysztof Zdzitowiecki z młodym słoniem morskim na wyspie Króla Jerzego (fot. arch. Krzysztof Zdzitowiecki)

Dziękuję za rozmowę!

Janusz Kurczab

***

W cyklu „wywiady wspomnieniowe” Janusz Kurczab rozmawiał wcześniej z:




  • Komentarze na forum Dodaj swój wątek
    Brak komentarzy na forum