27 kwietnia 2012 11:38

Wspinanie wymaga do cholery jasnej poświęceń… – rozmawiamy z Adamem Pustelnikiem

Publikujemy wywiad, jaki przeprowadziliśmy z Adamem Pustelnikiem (adidas, Five Ten, Black Diamond) podczas zimowych targów Kielce. Od pechowego zdarzenia na Naranjo de Bulnes minęło już trochę czasu. Zapytaliśmy Adama, jak ułożył sobie życie po wypadku i co jest teraz dla niego priorytetem. Zanim jednak sam wywiad, wcześniej kilka słów autorskiego komentarza Adama.


Adam na „Orbayu” (fot. Bernardo Gimenez)

Adam:

Z Piotrem spotkaliśmy się podczas targów w Kielcach w lutym, czyli jakiś czas temu. Z różnych osobistych przyczyn wywiad zalegał na pulpicie mojego komputera i dopiero teraz ujrzał światło dzienne. W związku z tak długim czasem „leżakowania” niektóre zawarte w nim szczegóły uległy przedawnieniu. Chodzi przede wszystkim o rehabilitację i planowany po niej powrót do wspinania, a przynajmniej próby takowego. Po długim pobycie w Konstancinie i nieco krótszym w Lądku Zdrój, niedługo po Wielkanocy zacząłem regularnie pojawiać się na ściance AKG. Inaczej mówiąc powrót do wspinania już rozpocząłem. Idzie dobrze, choć tak jak powiedziane jest w wywiadzie, są pewne ograniczenia ruchowe, których szybko się nie przeskoczy.

Tymczasem z innej beczki, skoro rozmawialiśmy o zawodach – rozpoczął się sezon pucharowy i w ten weekend rozgrywane będą zawody w Wiedniu. Warto je oglądać z kilku względów. Po pierwsze startuje w nich niemała reprezentacja z Polski, a po drugie wyjątkowo polskie będą bouldery. W roli Chief Route Settera w Wiedniu występuje Tomek Oleksy i jako aspirant pomaga mu między innymi Marcin Wszołek. Tym bardziej zachęcam do oglądania live stream’u w piątek i sobotę (27-28 kwietnia).

***

Piotr Turkot (wspinanie.pl): Dotąd świadomie prowadziłeś swoją karierę, najpierw wspinanie sportowe, potem stałeś się bardziej all round’owym wspinaczem. Ten wspinaczkowy „ciąg” przerwał nagle wypadek. W jaki sposób dla takiego świadomego wspinacza i człowieka to wydarzenie zmieniło podejście do wspinania, w ogóle do życia. Jak z perspektywy czasu to postrzegasz?

Adam Pustelnik: Pierwsza rzecz po wypadku to uczucie, że jestem cholernie szczęśliwy, że w ogóle żyję! To o wiele ważniejsze od tego, jakie drogi można by było porobić, jakie można było mieć projekty. Najważniejsze, że mogę teraz chodzić, że jestem sprawny. Natomiast z punktu widzenia wspinania… Wiesz, w tym momencie wszystkie plany wspinaczkowe odstawiłem zupełnie na bok. Nie chcę robić żadnych projektów, bo doskonale wiem, że jak tylko sobie o czymś pomyślę, to zacznę się w to bardzo mocno angażować. A teraz najważniejsze jest, żebym doszedł do siebie.

Jestem też w takim momencie, kiedy mogę poświęcić chwilę czasu na to, żeby ułożyć sobie jakoś życie. Nie jestem typem wspinacza, którzy potrafi żyć jak hipis, cały czas w samochodzie, wszystko podporządkowane jest wspinaniu etc. Chcę mieć dom, swoje miejsce i chciałbym właśnie w tym momencie nad tym popracować.

Właściwie jedyną rzeczą, o której teraz myślę w sensie wspinaczkowym, to ta związana z układaniem dróg na największe zawody, na Mistrzostwa Świata w Paryżu. W tym roku mam taką możliwość i będę robił wszystko, żeby to zrealizować. To mój cel, to zresztą będzie mnie również mobilizować do intensywnej rehabilitacji.

No właśnie powiedz, jak wygląda twoja rehabilitacja?

Tak sobie myślę, że ta rehabilitacja to jest jeden wielki trening. Dowiaduję się np. o grupach mięśni, o których nie miałem pojęcia, że w ogóle istnieją (śmiech). Mam wrażenie, że wielu z nas (przynajmniej w tym środowisku, w którym ja się wspinam) tego nie wie. Mamy też grupy mięśni w ogóle nie rozwiniętych, a które mogą nam się przydać w zwykłym codziennym działaniu (śmiech).

Z tego względu ta cała rehabilitacja jest w pewnym sensie treningiem, ale ja w zasadzie już dwa tygodnie, po tym jak przyjechałem do Konstancina, zacząłem się podciągać i wykonywać trening stopniowo przygotowujący pod wspinanie wytrzymałościowe, w dużym cudzysłowie wytrzymałościowe. Robię dużo ćwiczeń objętościowych, jednocześnie nic trudnego. Ćwiczę mięśnie grzbietu, brzucha, robię ćwiczenia na równowagę, dalej pływanie, rozciąganie, podciąganie na chwytach, na drążku… Średnio 5 godzin dziennie, 6 dni w tygodniu.

Jak myślisz, kiedy zaczniesz już trening stricte wspinaczkowy?

Nie mam zielonego pojęcia… Jak wyjdę z Konstancina w przyszłym tygodniu to dam sobie jeszcze chwilę czasu i potem spróbuję pojawić się kilka razy na ściance, zacząć się jakoś tam ruszać. Przede wszystkim pod tym kątem, żeby zobaczyć, czy z uszkodzonym nerwem piszczelowym mogę coś więcej robić. Nie czuję jakichś wyraźnych ograniczeń ruchowych, ale wiem, że nie powinienem szarżować. Zdaję sobie sprawę, że do treningu wspinaczkowego, jaki wcześniej robiłem, pewnie szybko nie wrócę, ale jakieś jego elementy będę starał się wdrażać. już w ciągu najbliższego miesiąca mam nadzieję.

Czyli o planach wspinaczkowych nie będziemy rozmawiać, zapytam o coś innego. Patrząc wstecz, z dystansu, jakie wspinaczkowe wydarzenia/przejścia w przeciągu ostatnich 10 lat (i wcześniej) są dla ciebie najcenniejsze? Masz taką drogę, o której myślisz: „o dzięki Bogu, już to zrobiłem, bo jakbym nie mógł się już wspinać. to by mi został porachunek” (śmiech)

Wiesz, tak było (śmiech). Jak już trochę do siebie doszedłem po wypadku, to tak naprawdę cieszyłem się bardzo, że jednak zdążyłem zrobić Orbayu. Jak bym nie zrobił, to bym siedział i myślał: „ja pierniczę, jeden dzień więcej i już może by się udało” (śmiech).

A w sportowym wspinaniu, na pewno Action Directe było zawsze moim marzeniem. Odkąd zacząłem w ogóle trenować to myślałem o tej drodze. We wspinaniu wielowyciągowym zrobienie Silbergeier, jako początek przygody z trudnym, wielowyciągowym wspinaniem. To było coś wyjątkowego, naprawdę spore wyzwanie – żeby już za pierwszym razem rzucić się na głęboką wodę i być skoncentrowanym na tylu wyciągach, niełatwych technicznie. Silbergeier pod względem psychicznego przygotowania, od strony mentalnej, było chyba jednak trudniejsze niż w przypadku Orbayu.

Natomiast z górskich rzeczy… Pierwszy wyjazd w Yosemite był bardzo istotny. Otworzył nowy rozdział w moim wspinaniu. W zeszłym roku myślałem nawet, że fajnie byłoby wrócić do Doliny.


Na "Action Directe" (fot. Tony Cappucino)

Nie wspomniałeś o swoich przejściach na własnej asekuracji w Utah.

Może dlatego, że w Indian Creek są tylko rysy, one są wszędzie, nie ma tam nic innego. W którymś momencie zdałem sobie sprawę, że kurcze, od tygodnia wspinam się tylko po rysach. Asekuracja jest raczej pewna (co przypomina trochę sportowe wspinanie), ściany są na ogół pionowe, nawet delikatnie się kładą. To była fajna przygoda, bardzo przyjemnie mi się tam wspinało z Jacą Zaczkowskim. Najważniejszą, zrobioną przeze mnie drogą była Air Sweden 5.13R, do której namówił mnie Sonnie (Sonnie Trotter – przyp. red.). Jadąc do Indian nie myślałem, że będę się tam poruszał po 5.13, albo co więcej będę fleszował takie drogi.

Tak naprawdę nie wspomniałem Indian Creek, bo autentycznie cienkie rysy wydają się wspinaczom sportowym po prostu łatwiejsze, dość przystępne. Ja przecież największego wyzwania tam nie zrealizowałem, nie przeszedłem tych wszystkich offwidh’ów za 5.10, 5.11. Tak naprawdę od tych offwidh’ów dostałem tam w dupę i nadal wiem, że jestem słaby w takich formacjach, nie umiem się w nich dobrze poruszać.

Tymczasem zrobienie palczastej rysy jest na pewno jakimś wyzwaniem, jest trudne, ale jednak zbliżone do wspinania sportowego. Drogi powyżej 5.11 w Indian to już są cienkie rysy. Jeśli zrobisz parę z nich i poczujesz się w miarę pewnie, to właściwie idziesz na każdą kolejną. Takie rysy to świetna rzecz, ale to jest genialne głównie pod przygotowanie w góry. Jak idziesz w góry i trafia ci się jakiś wyciąg w zacięciu za 5.11 to nie myślisz sobie: „jak to zrobię”, tylko po prostu idziesz, szybko i sprawnie.

Jesteś szanowany i lubiany w środowisku wspinaczkowym, poniekąd chyba dlatego, że jesteś jednym z nielicznych wspinaczy, który mówiąc kolokwialnie nie ma napinki na wynik. Jak tak naprawdę to u ciebie wygląda? (śmiech)

Trudne pytanie… Wspinanie generalnie jest strasznie egoistyczne, angażuje twój czas, energię. Jeśli jeszcze do tego miałbym traktować siebie jako gwiazdę i mówić, że robię jakieś niesamowite rzeczy to życie prywatne ległoby w gruzach. I tak zadaję sobie pytanie, czy ja w tej roli wspinacza zawodowego, który w jakiś sposób współpracuje z firmami, który musi się pokazywać – czy po prostu ja jestem w tym dobry. Czy przypadkiem za bardzo nie gwiazdorzę, czy przypadkiem nie ma mnie za dużo, czy nie afiszuję się za bardzo z życiem prywatnym, tym bardziej z tym wypadkiem, który miał miejsce. Wypadek nauczył mnie, że istnieją sprawy tylko twoje, prywatne i takie mają pozostać.

Próbuję się jakoś odnaleźć w tej rzeczywistości medialno-marketingowej, współpracując z firmami, które mnie wspierają. Staram się, żeby było to jak najbardziej naturalne. Jak popatrzeć na to z dystansu – jeździsz po świecie, spotykasz gości, którzy robią niesamowite rzeczy i mają przy tym dystans do siebie. Tak naprawdę pokonujesz kolejne stopnie trudności… Nie ma co kurna dorysowywać tu żadnych historii, bo to jest i tak już wystarczająco skomplikowane. Staram się po prostu dobrze tym bawić.

Mam wrażenie, że u nas jest taki trochę odwrócony model. Niektórym się wydaje, że wspinaczem profesjonalnym, który żyje ze sponsorów, zostaje się wtedy, gdy dochodzi się do jakiegoś poziomu. Na Zachodzie jest odwrotnie, najpierw musisz wejść na poziom światowy i dopiero wtedy szukać sponsorów. To jest taka sprzeczność w postrzeganiu niektórych Polaków: „nie mam sponsora, więc nie robię wyniku”. Nie masz takiego wrażenia, jak patrzysz na niektórych (śmiech)?

Rzeczywiście może trochę inaczej jest to postrzegane na Zachodzie. Tam sponsor jest pewnym „elementem”, który pomaga ci w uprawianiu stylu życia, który ty już wybrałeś. Tam decydując się na bycie zawodowym wspinaczem, najpierw decydujesz się, że będziesz żyć w określony sposób (po kosztach, w samochodzie etc.), wszystko stawiasz na jedną kartę – na wspinanie. I to wymaga jakichś poświęceń, zgromadzenia wcześniej jakiegoś kapitału, czegokolwiek…, a później dopiero na tej kanwie budujesz sobie relacje ze sponsorami.

Czy w Polsce jest odwrotnie? Nie jestem pewien, nie chcę narzekać i tak już narzekamy za dużo (śmiech). W każdym razie uważam, że wspinanie – jak każdy sport – wymaga do cholery jasnej poświęceń. To niekoniecznie muszą być wyniki. Pamiętajmy, że część z tych gości, którzy są sponsorowani, których my nazywamy wspinaczami zawodowymi, to nie są ludzie, którzy robią jakieś niesamowite trudności. Oni po prostu żyją w ten sposób. Poświęcą życie w mieście, na jakiś czas odkładają budowanie rodziny, po to, żeby żyć w skałach. I może się tak zdarzyć, że którejś z firm taki gość się spodoba. Niekoniecznie za wyniki, ale za określony styl życia. Np. Patagonia bardzo wspiera właśnie tzw. life style wspinaczkowy, bycie blisko natury, o wiele bardziej niż wyniki.

Chciałbym, żebyśmy w Polsce mieli wspinaczy zawodowych, żeby nam się udało. Bardzo bym chciał, żeby wspinanie było popularyzowane, żeby znalazło się na Olimpiadzie.

No właśnie dochodzimy tu do twojej roli, która się od jakiegoś czasu jest coraz bardziej widoczna. Masz już spore doświadczenie jako routesetter, wiele razy uczestniczyłeś w tworzeniu dróg na Puchar Świata, teraz zostałeś szefem routesetterów.

Sytuacja wygląda tak, że potrzebna jest osoba do koordynowania pracy routesetterów międzynarodowych dla IFSC. Wcześniej taką pracę wykonywał Jacky Godoff. Nie wiem, czy jest czym się chwalić..

Jest jest.

Wiesz, tak naprawdę nie wiem, na jakiej zasadzie mi Jacky zaufał (śmiech). Tak naprawdę przeszedłem bardzo długą drogę, zanim udało mi się zacząć pracować na zawodach międzynarodowych. Myślę, że w jakimś tam stopniu mnie doceniono, że starałem się bardzo angażować, podpytywać, co można zrobić w jednych, drugich zawodach., być w kontakcie z organizatorami, oficjelami i budować tę współpracę organizatorów z ekipą routesetterów. Może stąd?  Może też z tego względu, że byłem uziemiony, leżałem w łóżku i Jacky uznał, że jak facet leży w łóżku, to może się zając brudną robotą (śmiech). Tak naprawdę, nie wiem, czy to brudna robota, będę się dopiero tego uczył.

Na razie jestem łącznikiem między IFSC, a grupą routesetterów. Mam nadzieję, że się sprawdzę w takiej roli, bo wcześniej nie działałem w żadnej organizacji. Mam też nadzieję, że to mnie zmobilizuje, żebym nadrobił zaległości, które mam w PZA.

A ty sam będziesz odpowiedzialny za układanie dróg na zawodach?
Pojawiły się nominacje już zatwierdzone przez zarząd IFSC. Ja mam przydzielone dwie edycje – MŚ w Paryżu i PŚ w Chamonix. Będzie to prawdopodobnie tzw. presetting, czyli układanie dróg kilka miesięcy przed MŚ na ścianie w Chamonix, ponieważ ta sama ściana co w Chamonix pojawi się w hali Bercy na MŚ. Jak będziemy układać Chamonix, to przyjedziemy trochę wcześniej i ułożymy drogi na MŚ.

A są wśród routsetterów kobiety?

Wiem, że kurs skończyła Jenny Lavarda, ale nie wiem, czy będzie działała. Generalnie kobiet raczej nie ma za wiele. Pracowałem w Polsce z dziewczynami na kursie i przyznały się, że bałyby się układać drogi dla mężczyzn. Ale jest jeszcze rola testera, bardzo ważna. My sami jesteśmy testerami jako układacze, ale też często zdarzają się testerzy wśród organizatorów, którzy nam pomagają. Ich zdanie ma dla nas duże znaczenie.

Ok, nie będę cię już męczył. Dzięki za rozmowę i powodzenia w dalszej rehabilitacji.

Dzięki.

***

Blog Adama na wspinanie.pl.

Piotr Turkot




  • Komentarze na forum Dodaj swój wątek

    Szalony [33]
    Szalony pisze: Wszystkim nam życzę abyśmy mieli więcej takich Kolegów…

    27-04-2012
    pt-ws

    napinka na wynik [7]
    "Jesteś szanowany i lubiany w środowisku wspinaczkowym, poniekąd chyba dlatego,…

    27-04-2012
    pozzie