8 maja 2010 08:01

Malanphulan – Wojtek Kurtyka, wywiad: Ściema Siekierą

Minęło już kilka miesięcy od przyznania „Jedynki” zespołowi: Wojciech Kozub, Marcin Michałek i Krzysztof Starek za przejście północnej ściany Malanphulan (zwanej również Górą Siekierą), jednak nie cichną kontrowersje związane z tą wspinaczką. Być może wkraczamy właśnie na pole minowe, ale jako Redakcja czujemy się w obowiązku przedstawić problem i stworzyć platformę dla debaty mającej na celu jak najlepsze wyjaśnienie tych kontrowersji.

W związku z tym postanowiliśmy porozmawiać z największym autorytetem polskiego alpinizmu, Wojtkiem Kurtyką, którego wielkie doświadczenie himalajskie związane jest również z próbami zdobycia północnej ściany Malanphulan. Chcielibyśmy wiedzieć, skąd wzięły się i czego dotyczą wspomniane wyżej kontrowersje. Nasza rozmowa z Wojtkiem dotyka również szerszego aspektu współczesnego alpinizmu – sposobu przedstawiania swoich osiągnięć oraz coraz częstszego flirtu alpinistów z medialną sławą.

Wspinanie.pl: Przejście północnej ściany Malanphulan zostało nagrodzone „Jedynką” i stało się to bardzo szybko. Pojawił się duży entuzjazm medialny i środowiskowy związany z tym przejściem. Jednak w ciągu ostatnich miesięcy zaczęły pojawiać się opinie, że przy ocenie dokonań krakowskiego zespołu zatracono obiektywizm. Teraz, kiedy poznaliśmy listę nominowanych i nagrodzonych „Złotymi Czekanami„, pojawiła się również okazja do ponownej próby porównania naszych osiągnięć do alpinizmu światowego. Przypomnijmy, że ideą „Jedynki” jest nagrodzenie dokonania, które w jak największym stopniu byłoby bliskie poziomowi światowemu. Tymczasem nie milkną zarzuty dotyczące Malanphulan. A nawet więcej, sprawa ta ponownie zaczęła niepokoić część członków Kapituły „Jedynki”, którzy zaczęli „wstecznie” zastanawiać się nad swoją decyzją. Dowiedzieliśmy się również, że Twoja ocena tej drogi różni się od wrażeń nagrodzonego zespołu.

Wojciech Kurtyka: Istotnie Kapituła ma chyba kaca. Ludwik Wilczyński proponował nawet ogłoszenie jakiegoś pokornego oświadczenia o pomyłce. Oczywiście moja opinia o klasie tego przejścia całkowicie mija się z prezentacją tej wspinaczki przez dzielny zespół. „Jedynka” dla Malanphulan dech mi zaparła, tyle, że ze zdziwienia. Tymczasem budowanie aury wielkiego osiągnięcia zatacza międzynarodowe kręgi. Macki rzekomego sukcesu wnikają w szpalty prestiżowych pism na świecie, jak AAJ1 i Alpinist2, gdzie pojawiły się absurdalne wyceny drogi – ED2/3.

Tak, analiza tego przejścia pokazała, że trudno jest porównywać je do osiągnięć światowych, co z kolei spowodowało dyskusje wśród członków Kapituły. W tej sytuacji uznaliśmy, że rozmowa z Tobą jest konieczna.

No cóż, temat istotnie irytująco powraca. Co chwilę ktoś zgłasza się z pytaniem „Co jest grane z tym Malanphulan?”. Dwa razy odżegnywałem się od tego tematu, ale, kuźwa, nie da się, temat wraca.Niedawno zgłosił się Grzegorz Głazek z własnymi, bystrymi spostrzeżeniami kartograficznymi. Sprytny Grzesiu Głazek kocha mapy i weryfikację ma we krwi. Inaczej nie powstałyby przecież jego monografie. No i odczytał ze swojej kartograficznej matni, że jest tej ściany ok. 1100 m a nie 1400 m, jak ogłosił zespół. Przypominam sobie moje własne rozczarowanie, gdy z obserwacji altymetru wynikało, że ściana istotnie może mieć ok. 1200 m. Jeśli ta ściana ma 1400 m, musiałaby się zaczynać na wys. 5150 m. Tymczasem baza jest na wys. ok. 5000 m, no i jak tu wpasować między te cyfry podejście z bazy pod ścianę (ok. 3 godz.), którego jest ok. 350-400 m. Oj, trudno.

Grzesiek określił również z materiałów kartograficznych nachylenie ściany na 55-60 stopni. To on zdumiony wyszperał w Internecie wycenę ED2/3. Wynikałoby stąd, że to najtrudniejsze na świecie 60 stopni! Równocześnie w necie pojawiły się komentarze i żale, że jak to, dlaczego nie ma jeszcze „Złotego Czekana”. Zakrawa to na mega kpinę. Istotnie jestem jedyną osobą, która wie, co jest grane z tą „Siekierą”. No i nie ma rady, wypada się wypowiedzieć.


Orientacyjny przebieg drogi z 2009 roku na północnej ścianie Malanphulan (6573m)

A zatem, jakie są trudności w ścianie Malanphulan?

Należałoby właściwie mówić o kilku podstawowych parametrach, które w alpinizmie określają klasę wspinaczki, a więc o trudnościach technicznych, stylu przejścia, rozmiarach ściany i o ryzyku. W przypadku Malanphulan przedstawienie tych informacji można określić jako wielką ściemę albo powiedzmy ładniej: „ściemę siekierą”. Przejście zostało zaprezentowane przez zespół z wybitnym marketingowym sprytem, w kontekście moich wcześniejszych, nieudanych prób i szybko urosło do megaosiągnięcia w polskim alpinizmie. Tymczasem taka prezentacja tej wspinaczki zupełnie mija się z jej rzeczywistą wartością sportową. Zgoda – ta góra jest pięknym zjawiskiem, a ściana ma charakter. Łatwo się w niej zakochać. Zgoda – wymaga również trudnej decyzji – asekurować się, czy nie. Ale w sensie trudności technicznych jest to ściana, gdzie czekan robi głównie za. laskę.

Tutaj nas trochę zaskakujesz, tam przecież nie może być aż tak „łatwo”!

Otóż może. Dlatego w końcu zmuszony jestem przemówić. Czy zdajecie sobie sprawę z prostej okoliczności, że 10 lat temu dwóch gości z uśrednionym wiekiem ok. 46 lat, przeszło na żywca w 15 godzin 90% tej ściany, do której pokonania zabrakło nam 20-30 metrów. Wspinaliśmy się dokładnie od godziny 10-tej wieczorem do 13-tej następnego dnia. Użyliśmy liny jedynie na ostatnich 4 wyciągach w kopule szczytowej, lecz nawet tutaj częściowo do asekuracji lotnej. Wspinaczce nie towarzyszyło żadne wrażenie wyczynu technicznego. Owszem, było poczucie fantastycznej przepaści i zuchwałej wolności. Technicznie było to wygodne wspinanie w dobrym, firnowym lodzie, gdzie czekan często trzyma się za głowicę, jak laskę. Tylko dwa wyciągi nawiązywały do trudności piątkowych i na nich właśnie użyliśmy liny. Jeden z nich wiódł na początku kopuły szczytowej przez stromy próg lodowy (ok. 80 stopni) ze szklistym i cholernie twardym lodem, typowym dla drugiej połowy listopada. Dwa lub trzy inne miejsca z przymrużeniem oka można było uznać za stopień IV. Cała reszta była „spacerem z laską”. Poddaliśmy się w miejscu odległym około 4 wyciągi od szczytu, po zapchaniu się Erharda w boczną grzędę, z której musiał z powrotem do mnie zjechać. Powodem wycofu była nieubłagana perspektywa drugiej nocy w ścianie bez jedzenia i picia, w lodowatym wietrze (-20 st. C). Po prostu mogliśmy tego nie przeżyć.

Chcesz powiedzieć, że „Jedynkę” przyznano za „spacer z laską”?

Nie wierzycie? No to do licha, zerknijcie na fotki z „Gór”3 pokazujące teren w dolnej, środkowej i w górnej części ściany. I co widzimy – stok. Krzysiek Starek potwierdził moją wiedzę o tej ścianie i z rozbrajającą szczerością powiedział do mnie: „No to prawda, żadne z tych miejsc nie było trudniejsze niż IV”.

A zatem zadziwia, że przejście z kilkoma miejscami czwórkowymi wyceniono jako ED+ (wg „Góry” nr 12, 2009), a nieco później w prasie światowej pojawiło się ED2/3. Przecież tej drogi nie sposób wycenić na więcej niż TD+! Z całą odpowiedzialnością wyjaśniam, że trudności techniczne na filarze Mięgusza w zimie przewyższają o cały stopień trudności techniczne na Malanphulan i w dodatku jest ich więcej. A tu proszę, na stronie AAJ przejście szpanuje jako ED2/3, a zatem taki Filar Walkera (ED1) to przy ich wyczynie pikuś. No, kuźwa, jak można! Przecież wśród Polaków, nawet w Alpach ledwie zbliżono się do takich trudności. Może Dream Team4 działał na takim poziomie, dokonując wysoko cenionych wspinaczek, jak Manitua (1100 m 7+, A3+), czy prób na No Siesta (1100 m 6+, A1/A2, 90). Puszczanie w świat wyceny tej drogi jako ED2/3 po prostu nas ośmiesza.

Powtarzam, jest to piękna ściana, ale nawet zrobiona rzetelnie do wierzchołka nie kwalifikuje się do wyróżnienia „Jedynką”.


Wyjście z „pralki”, mniej więcej w połowie ściany (fot. Krzysiek Starek)

Może zatem różnica wynikała z warunków lodowych. Wspominałeś, że podczas waszego przejścia mieliście firn. Czy jest możliwe, żeby podczas przejścia chłopaków warunki były znacznie gorsze?

Ależ chłopcy byli wręcz zachwyceni warunkami. Podkreślali z satysfakcją, że tym razem mieli wreszcie świetne warunki i firnowy lód. Widać to zresztą na ich zdjęciach. Ponadto, dodam od siebie, że w sezonie pomonsunowym tamtejsze północne lodowe ściany są po prostu skazane na dobre warunki w lodzie. Byłem tam kilka razy i nigdy nie było inaczej. Zimą, a tym bardziej wczesną wiosną sytuacja drastycznie się zmienia. Huraganowe wiatry odsłaniają szklisty i twardy jak szkło lód. Pierwsze takie objawy dopadły nas, właśnie z Loretanem, w drugiej połowie listopada na początku kopuły szczytowej, gdzie wyłonił się ten paskudny lód (V). W tym miejscu chłopcy jednak wspinali się nieco na prawo i takiego lodu nie mieli. Starek potwierdził, że nie było więcej niż IV. Na ostatnim wyciągu, gdzie w naszym przypadku drogę zagrodził szklisty próg, oni w ogóle tego lodu nie mieli, jedynie trochę bardziej stromy firn i śnieg.

W relacji zespołu istotną sprawą był styl przejścia i związana z tym „nowatorska” w stosunku do Twoich prób logistyka.

Tu przechodzimy do drugiej sprawy – do oceny stylu. Wyobraźcie sobie zespół, który na drodze z kilkoma miejscami czwórkowymi spędza 4,5 dnia, w tym akcja non-stop trwa ok. 38 godzin. No przecież 4,5 dnia w ścianie, gdzie czekan robi za laskę. no umówmy się, można jedynie zakwalifikować do „Złotego Jaja”. Przecież z powodu tego bezsensownego pobytu w czwórkowej ścianie przez 4,5 dnia Kozub się poodmrażał, a Michałek po zejściu złapał zapalenie płuc. Trudno się dziwić, skoro ci goście godzinami marzli na stanowiskach. No i zespół zgarnia „Jedynkę”, a w necie pojawiają się brednie o „Złotym Czekanie”.

Powtarzam, dziesięć lat temu całą linię tego zespołu dwóch emerytów przeszło praktycznie na żywca w 15 godzin i wróciło z poczuciem porażki. Warto dodać, że nie mieliśmy jakiejkolwiek aklimatyzacyjnej nocy powyżej bazy. Jestem przekonany, że dobry zespół, poprawnie zaaklimatyzowany, powiedzmy z wcześniejszym biwakiem na 6000 m, przejdzie tę drogę w 15 godzin do szczytu i z powrotem.

Zaraz, zaraz, mówisz, że przeszliście całą linię ich zespołu. Przecież oni doszli do grani a wy dokąd? Wspomniałeś wcześniej, że wam zabrakło trochę do grani.

To kolejna matnia w temacie Siekiera. Istotnie, w naszym wypadku, w roku 2000 zabrakło nam do grani, licho wie, jakieś 20-30 m. Chłopcy od razu puścili w świat mocno brzmiący przekaz – ściana padła, po latach problem został nareszcie rozwiązany. Byłem jednym z odbiorców. Po kilku dniach okazało się, że szczytu jednak nie osiągnęli, i że owo rozwiązanie problemu polega na dotarciu do grani. No cóż, puryzm ostatnio nie ma wzięcia. Ale naturalnie zdziwiłem się co nieco, gdyż urobienie w ścianie ok. 20-30 m terenu powyżej poprzedniej próby, przy równoczesnym, bolesnym braku wierzchołka, trudno uznać za przełom. Sądziłem jednak, że przynajmniej zrobili ten jeden wyciąg więcej niż my. Tymczasem podczas Krakowskiego Festiwalu Górskiego zdumiony odkryłem, że ich ostatni wyciąg rozpoczynał się dokładnie z tego samego stanowiska, co nasz. Dech mi zaparło. Kuźwa, co tu jest grane? Na czym polega ten przełom? No i jak to możliwe, że oni tym samym wyciągiem dotarli do grani, a my nie?

Po rozmowie weryfikacyjnej u mnie w domu potwierdziłem z całą pewnością, że nasz ostatni wyciąg zaczynał się z tego samego miejsca. Położenie to wymusza bezwzględnie topografia terenu. Okazało się również, że oni używali liny 60 m, my zaś liny 50 m. Ponieważ zarówno Erhard, jak i Michałek zrobili pełną długość liny, stało się jasne, że ich zespół mógł przejść ok. 10 m więcej. Pozostaje dla mnie zagadką, jak z tego stanowiska Michałek dotarł do grani. Z pomiarów na fotografii kopuły szczytowej jakoś nie udawało mi się naciągnąć tej 60-metrowej liny do grani, chyba, że była to lina do bungee. Ale pomyślałem sobie: Cholera, może się mylę, może Michałek miał korzystniejszy przebieg liny, może jakimś cudem doszedł do terenu, którego charakter nawiązywał już do terenu grani? Dlatego uznałem, że nie warto w tym grzebać. W końcu, co znaczą te 20 m w ścianie o wys. 1200 m! Sam Michałek w wywiadzie w „Górach” mówi filozoficznie: „…grań była tuż, tuż. No cóż, takie jest życie…” (str. 11). Co to właściwie znaczy? Pewnie w końcu ktoś to sprawdzi. Zwłaszcza, że problem tej ściany pozostaje w tej sytuacji nierozwiązany. Dobrze by było kogoś tam posłać dla weryfikacji. Eh, gdyby tak Kinga Baranowska zechciała to zrobić w kilkanaście godzin.

Może ich wiara w przełom wynikała z braku wiedzy jak przebiegała wasza próba.

Michałek dobrze znał ode mnie historię ściany. Podczas ostatniej, wspólnej wyprawy widział przecież wcześniejsze zdjęcia z próby z Loretanem. Promując swoje przejście skwapliwie powoływał się na moje spieprzone próby. Liczył je sprawniej ode mnie. Zgoda, każdą z tych rozbieżności wziętą pojedynczo można by uznać za niefortunny przypadek. Właśnie dlatego wstrzymywałem się z publiczną wypowiedzią. Wciąż miałem wątpliwości, lecz równocześnie przecierałem oczy ze zdumienia. Czwórkowe trudności przedstawiono jako światowy ekstrem. Żałosny, ślimaczy styl, który w warunkach tej ściany jest zabójczy, przedstawiono jako wybitny i nawet do wysokości ściany dodano 150 lub 200 m. Czemu to służy? Mniej więcej temu samemu, co doping, czyli wykoszeniu rywali w wyścigu o trofeum.

Warto sobie uzmysłowić, kogo dzielna trójka wykosiła w wyścigu o „Jedynkę”. Oczywiście tę zuchwałą blondynkę, Kingę Baranowską, która weszła bez tlenu na Kanczendzongę. Proszę o odrobinę wyobraźni: ileż dzielności musiała wykrzesać z siebie ta drobna dziewczyna, aby wygrać ze strefą śmierci. Wdarła się w końcu 2000 m wyżej niż Malanphulan i na żywca musiała przejść cholernie ryzykowną kopułę szczytową, niewiele ustępującą terenowi na Malanphulan. Wykosili Edytę Ropek, która drugi raz z rzędu zdobyła Puchar Świata. Proszę pokornie o odrobinę wyobraźni i o zrozumienie, co znaczy być najszybszą w pionie dziewczyną na świecie. I wreszcie, wykosili Łukasza Dudka, który w ponad tysiącletniej historii tego kraju zaliczył najtrudniejsze RP, czyli 9a. Te osiągnięcia owszem nawiązują do poziomu światowego. Całe to zacne towarzystwo zostało wykoszone przez trójkę gości, którzy przez 4,5 dnia marzli i podpierali się laską w czwórkowej ścianie. Że też, kuźwa, nie obudził się wśród nich jeden sprawiedliwy, który by wyluzował,  wyhamował i obudził sumienie. Chociaż muszę przyznać z rozrzewnieniem, że przyjazny i dobrotliwy Krzysiu Starek w przypływie skruchy wymruczał do mnie jakoś tak:

– No, ja bym sobie tej „Jedynki” nie przyznał. Ale przecież to nie ja ją przyznawałem. No co miałem zrobić. Nie przyjąć jej?
– No, chyba tak – odparłem.
– No, ale moi partnerzy uważają inaczej – wyjaśnił.

Oj, Krzysiu, co ja bym dał za takiego partnera. Odzyskuję wiarę w nadszarpniętą ideę partnerstwa w alpinizmie.

Mówisz, że jest tam łatwo, a sam dawałeś plamę kilka razy. Skąd się to brało? Przecież skoro Tobie nie udawało się kilka razy, to zrozumiałe, że ich udane przejście musiało zostać uznane za sukces.

No tak. Wypadałoby się wytłumaczyć z moich spieprzonych prób na łatwej ścianie. W ostatnich latach moje wspinanie zaliczyło obsuwę w nazwijmy to „wspinanie niedzielne”. Po prostu stopniowo zaczęły przeważać we mnie różne inne uśpione obszary wrażliwości. Uwikłany zostałem w kilka innych pasji życiowych i zawodowych. No i zaliczyłem obsuwę w niedzielne wspinanie, czyli w czynność uprawianą od święta i z doskoku. Oznacza to niestety akt zdrady. Wspinanie przestaje być najważniejszym tchnieniem duszy. Niedzielny wspinacz poszukuje wciąż ideału drogi pięknej. Czyli drogi, która jest trudna, ale łatwa. No i szuka przyjemności. Oczywiście zorientowałem się, że Góra Siekiera jest super. Jest rzadką pięknością i daje szansę na łatwiznę. A więc wybór Góry Siekiery podyktowany był szansą na łatwiznę. Miałem nadzieję, że szybciutko w 3 tygodnie zaliczę to piękno, a później cichutko będę się tym pięknem karmił. Typowy wampir, nie? Niestety góry nie lubią takich palantów. Oczywiście, za każdym razem coś spieprzyłem. A to wybierałem partnera, do którego miałem słabość, a który chorował, a to czasu było za mało, dwa razy wszystko zepsuł ogromny opad śniegu. Po prostu niedzielne wspinanie.

Zapewne brak łaski ze strony tej góry wynika ze zdrady. Nieraz jednak wydaje mi się, że w niepowodzeniach ukrywa się jakieś przesłanie lub nawet dar. Kiedyś Szerpa Nima z Pangboche powiedział mi, że tę górę w jego wsi nazywają Kang Teri, czyli Góra Siekiera. Niby chodziło o jej kształt, ale ja natychmiast poczułem osobliwy niepokój i odruchowo skojarzyłem tę Siekierę z własnym losem. Dotąd nie wiem, co się za tym przeczuciem kryje. Może Siekiera oznacza koniec czegoś. Siekiera przecież tnie. Może oznacza przemianę, której podlegam. Ze strachem pomyślałem też, że może ona oznaczać po prostu śmierć. Chyba się zagalopowałem, w końcu chodziło o te porażki na nietrudnej ścianie.

Ale problem Malanphulan chyba nie wiąże się tylko z postawą chłopaków. Przecież ktoś im tę nagrodę wręczył. Wręczyła ją Kapituła, jeden głos należał przecież także do środowiska. Więc ta atmosfera sukcesu nie została wygenerowała jedynie przez zespół. Nikt przecież chłopaków nie „stemperował”, a Kapituła nie zapytała Ciebie o zdanie.

Niestety, trochę na ślepo przyznaje się to najważniejsze wyróżnienie. Wynika to z fajnej w naszym środowisku tradycji zaufania, która jest częścią etyki wspinaczkowej. Czyż naprawdę wypada się rozliczać ze wspinania? Przecież jest ono jakąś trudną próbą wewnętrznego spełnienia. Jest próbą wzniesienia się ponad własne ograniczenia: strach, zmęczenie, ból. Przecież pragnienie to bywa silniejsze od lęku przed śmiercią. Do licha, wspinanie jest sięganiem po wolność, zarówno w przestrzeni, jak i po wolność od własnej słabości. Dla mnie jest sięganiem po Tajemnicę. No i co – mam się z tego rozliczać? Ja osobiście nie mam ochoty. Ale niestety, jeśli chcesz zdradzić swoją wewnętrzną ścieżkę i ustawić się w kolejce po zaszczyt, to, kuźwa, chyba wypada rzetelnie przedstawić swoje osiągnięcie i rozliczyć się z cyfry. Bo gra o zaszczyt to inna bajka, nie ma nic wspólnego z dążeniem do wolności, przeciwnie – oznacza akceptację smyczy. A więc Kapituła powinna określić zasady przyzwoitości obowiązujące w kolejce po to ścierwo-zaszczyt.

Ostro powiedziane. Dlaczego zaszczyt to ścierwo?

Widać, że wkraczamy w zupełnie inne czasy – w epokę wyścigu szczurów. Wspinanie z dużym opóźnieniem w stosunku do innych dziedzin kultury wkracza w sformalizowany system nagród i zaszczytów. Zamienia się w publiczny show. Namnożyło się różnych Kolosów, Jedynek, Złotych Czekanów. I, kuźwa, mają wzięcie. Cicha, z udręką noszona ambicja wielkiej wspinaczki ulega transformacji w pragnienie zaszczytu. W taki oto sposób wspinacz staje przed swoim drugim śmiertelnym zagrożeniem. Tym pierwszym jest naturalnie ryzyko zabicia się. Drugim jest pogrążenie się w omamie psychicznym i uwierzenie, że jest się wartym tyle, co publiczny wizerunek. Ulegamy chorobie egocentryzmu, który buduje w nas barierę i oddziela od prawdy o sobie oraz pozbawia szansy autentycznego przeżywania własnego życia. Człowiek, który utożsamia siebie z jakimś pieprzonym tytułem, jakimś Oskarem, Noblem lub Jedynką, traci szansę na dostrzeżenie rozgwieżdżonego nieba. No i proszę, ten syf wnika w nasze szeregi. Jakoś trudno mi pogodzić się ze świadomością, że środowisko ludzi uprawiające „sztukę wolności” i obdarzone wyjątkowym zmysłem tej wolności sprzedaje się „kurwie sławie”.

Twoje mocne słowa nawiązują do tego, co mówią tacy wspinacze jak Steve House i Marko Prezelj, sceptycznie nastawieni do rywalizacji i nagród w alpinizmie.

Istotnie, Marko Prezelj powiedział: „Sława jest kurwą”. Te słowa są mi bardzo bliskie. Obsesyjnie bliskie. Sława jest łaknieniem głodnych duchów. Nigdy nie syci głodu. Gdy odchodzi, pozostawia pustkę. Ścierwo-zaszczyt karmi sławę. To jakiś cholerny omam, który zatruwa umysł i serce. Ulegają mu najwybitniejsze umysły. To, co niby stanowi pasję i treść naszego życia, powiedzmy piękno, dobro ojczyzny czy nawet prawo boże staje się jedynie towarem na targowisku próżności. Zatracamy się i zaczynamy handlować własnymi duszami.

Życie publiczne uporządkowane jest przez wyścig szczurów, dla których jedyną miarą godności jest ścierwo-zaszczyt. Oto poklask i poczucie godności nadyma się, oto krytyka i napuszona osoba kurczy się, a poczucie godności zalicza obsuwę. No cóż: towar jest tyle wart, na ile ma wzięcie. Cholera, nawet wśród niepełnosprawnych sieje się ten omam. Alpinizm ze swoją tęsknotą za wolnością jeszcze do niedawna gardził sławą i pozostawał dyscypliną wolnych autsajderów. Nie istniały wśród nas Oskary i Noble. Ale jak wspomniałem, czasy się zmieniają. Czy to znaczy, że wyróżnienie nieuchronnie jest trucizną i rodzajem syfa zasługującym na potępienie? Cholera, myślę, że nie. Prawdopodobnie te Jedynki i Czekany są pożyteczne. Jednakże ludzie narażeni na ich działanie muszą zachować dzielność podobną do dzielności przed wejściem w trudną ścianę.

Na koniec powróćmy do pytania, czy taka prezentacja przejścia przez zespół może po prostu wynikać z braku doświadczenia? To było dla nich w zasadzie pierwsze spotkanie z himalajskim wspinaniem.

Być może chłopcy gdzieś się w tym wszystkim pogubili. Ta ściana wywołuje emocje i wymusza trudne psychicznie decyzje. Ponieważ jest łatwo, więc nie za bardzo jest sens się asekurować. Kiedy podpierasz się laską, jakoś nie ma motywacji do przelotów. Zwłaszcza, że przeloty pożerają czas. To właśnie przydarzyło się chłopakom. Nieraz, przy wietrze, przez ścianę lecą pojedyncze kawałki lodu. Strach pomyśleć. Bez przelotów potencjalne odpadnięcie może oznaczać 100 metrów lotu. Stanowisko z rur pewnie nie wytrzyma. Z Loretanem zdecydowaliśmy się na żywca. Wcześniej natomiast używałem liny, ale nie zdarzyło mi się wkręcać przelotów. Czegokolwiek byś nie zrobił, jest „psychicznie”. Jeśli zestawić te okoliczności z 4 dniami zbyt wolnej akcji wspinaczkowej, a w konsekwencji z poważnym wyczerpaniem i odmrożeniami, to robi się z tego masakra. No i kto wie, może chłopcy poczuli, że wrota do nirwany się rozwarły.Ale przecież upłynęło sporo czasu. Przecież był czas na refleksję. Był czas na spojrzenie w oczy wyciętej konkurencji. Eh, gdyby tak jednak obudził się jeden sprawiedliwy i ocalił świat. Gdyby tak uznał, że to ścierwo-zaszczyt nie jest tego warte. Czyż nie byłoby to największe zwycięstwo górskiego wzlotu nad ścierwem w historii. Oj, schyliłbym czoła i pokornie uścisnął prawicę.


1 American Alpine Journal: 2009: Melanphulan, by W. Kozub

2 Alpinist: Huge Khumbu Wall Climbed in 39-hour Push

3 GÓRY nr (nr 187, grudzień 2009, str. 16, 20), w Internecie: Malanphulan – Góra Siekiera, Marcin Michałek

4 Dream Team to Jacek Fluder, Janusz Gołąb, Stanisław Piecuch i Grzegorz Skorek. Ale Dream Team działał w różnych konfiguracjach i np. pierwsze zimowe przejście Manitua zostało dokonane w 1993 roku składzie: Fluder, Gołąb, Piecuch i Bogdan Samborski.

Redakcja, by dokonać rzetelnej analizy, zwróciła się do Wojtka Kurtyki oraz nagrodzonego „Jedynką” zespołu z prośbą o udostępnienie dobrej jakości zdjęć ściany wraz z dokładnym wrysowaniem przebiegu drogi i opisem trudności. Schemat i zdjęcie Malanphulan z przejścia Wojtka Kurtyki i Erharda Loretana otrzymaliśmy. Niestety autorzy ubiegłorocznego przejścia na razie odmówili udostępnienia swoich materiałów.



  • Komentarze na forum Dodaj swój wątek

    Cholernie ostre słowa [122]
    I w świetle faktów wyglądają na cholernie prawdziwe. Może ktoś…

    8-05-2010
    xtonyx