9 sierpnia 2006 08:01

Wspomnienia z Tryptyku Himalajskiego

Pod koniec lipca 2006, wejściem na Broad Peak, zakończył się Tryptyk Himalajski, na który składały się wyprawy na Cho Oyu, Annapurnę i właśnie Broad Peak. O postępach górskich wyprawy informowaliśmy na bieżąco, teraz dzięki osobistej relacji Piotra Morawskiego (Marmot Team, Roberts) możemy "z bliska" obserwować dramatyczne wydarzenia, które towarzyszyły zdobywaniu tych ośmiotysięczników.

Piotr Morawski, rocznik 1976, jest doktorem na Wydziale Chemicznym Politechniki Warszawskiej. Przygodę ze wspinaniem rozpoczął w 1996 w Speleoklubie Warszawskim. W 2001 roku w ramach wyprawy warszawskiego Klubu Wysokogórskiego wszedł na Chan Tengri (6995 m, Tien-Szan). W 2003/2004 roku brał udział w nieudanej wyprawie na K2, której celem było pierwsze zimowe wejście na ten najtrudniejszy ośmiotysięcznik świata. 14 stycznia 2005, jako pierwszy człowiek, wspólnie z Simone Moro, stanął zimą na szczycie Shisha Pangmy (8027 m).

W ramach Tryptyku Himalajskiego, wszedł 24 kwietnia 2006 na Cho Oyu (8201 m), 21 maja 2006 na Annapurnę Wschodnią (8010 m) i 9 lipca 2006 na Broad Peaku (8047 m).

Patrz też: www.piotrmorawski.com.


W bazie pod Cho Oyu

Cho Oyu

Wyrywamy z Donem do góry zanim jeszcze świta. Dosyć szybko zdobywamy wysokość nad obozem drugim. Wraz z fioletem świtu docieramy do podnóża skał. Tempo nam trochę spada, ale to już normalne na tej wysokości. Gdzieś pomiędzy skałami majaczą poręczówki, co nas upewnia, że idziemy w dobrym kierunku. Docieramy do małego pola śnieżnego na 7700, jeszcze sto metrów do góry i…


Cho Oyu

Dookoła nas same skały. Cały czas powtarzano nam, że powinniśmy trafić na obszerne pole śnieżne. Podchodzimy do góry, schodzimy na dół, trawersujemy. Pod nami skalne urwisko, nad nami potrzaskane skały. Trwa gorączkowa rozmowa z bazą, z Piotrem, z kimkolwiek. Schodzimy do miejsca, z którego widać obóz drugi. Chłopaki też nas widzą i utrzymują, że jesteśmy na dobrej drodze.

Kręcimy się po omacku. Mieliśmy dobre tempo, ale teraz są już coraz mniejsze szanse na szczyt. Spróbujemy jutro z Piotrami, a na to trzeba zachować jeszcze siły. Don potwierdza. Zawracamy jak zbite psy.

A słońce przygrzewa. Oby jutro też chciało nam dać szansę…


W górę

Na następny dzień decydyjemy się iść na lewo, przez zwyczajowy obóz trzeci. Może mają rację ci, którzy stawiają tam namioty i stamtąd jest bliżej do szczytu? Kolejny ranek z rzędu zastaje mnie rozgrzewającego palce u nóg podczas podchodzenia do góry. Usiłuję wyrzucić z pamięci szron sypiący się na twarz i ból w nogach po wczorajszym, nieudanym ataku. Teraz przede mną kolejne metry do góry. Mijamy szczątki obozów trzecich na wysokości 7300-7500. Tutaj już mniejszy bałagan, ale może też dlatego, że mniej ludzi tutaj dociera. Znajdujemy szczerbę w białym pasie skał. Z nadzieją i ufnością podążamy całą czwórką w jej kierunku. Jak zwykle szczątki jakiejś liny poręczowej a następnie długie, skalno-śnieżne podejście. Raki zgrzytają po płytach, za mało stromo by użyć czekana, ale śmiało gnamy do góry (tak swoją drogą chyba na całej górze czekan jest zbędny, no może poza 100 metrami stromego seraka, ale tam jak wisi poręczówka też da się przejść z kijkiem).

Najpierw opada Don. Widzę jak zawraca i powoli schodzi w kierunku białej szczerbiny. Jak się potem okaże jego palce nie rozgrzały się od porannego wyjścia. Wczorajsze zmagania trochę je przemroziły. A przed nami jeszcze Annapurna, główny cel wyprawy. Zawraca niechętnie, ale co zrobić z opornymi paluchami?

Nad skalno-śnieżnym podejściem zaczyna się katorga. Teren kładzie się prawie całkowicie. Przekradamy się czysto skalnym terenem, jeszcze bardziej męczącym, niż podejście do jedynki. Co ja mówię?! Marzę teraz, by podchodzić tamtymi obsypującymi się kamieniami. To tylko mój umysł tak pracuje. Siadam sobie spokojnie, wcinam jakiś czekoladowy baton, wypijam pół litra wody i patrzę zadowolony na słońce. Kiedy cukier uderza w tętnice ruszam ponownie do góry. Od razu z innym spojrzeniem na świat.

Kiedy jestem w rudych skałach spoglądam pod siebie, by ogarnąć sytuację. Petera widzę, niedługo do mnie dojdzie. Ale gdzie jest Piotr. W końcu go odnajduję. Jest jeszcze na śniegu, ale ewidentnie schodzi. Nie wiem, czemu, ale rozumiem, że zostaliśmy tylko z Peterem…


Widok z Cho Oyu

Na lewo widnieje fałszywy wierzchołek. Idę sobie powoli przed siebie. Piotr wspominał, że plateau szczytowe będzie ciągnąć się, aż do mdłości. Idę od najwyższego wzniesienia do kolejnego najwyższego. Aż nagle widzę jakieś kolorowe szmaty na ziemi. To flagi modlitewne. Na lewo ode mnie kolejne kopce z flagami i kolejne. Przede mną w chmurach ginie zwalista sylwetka grupy Everest-Lhotse. Kręcę się trochę po okolicy usiłując znaleźć najwyższy punkt, ale wszystkie są najwyższe. Nigdzie nie widać Petera. Nic to. Wyciągam z plecaka zdjęcie i małe pudełko, które pieczołowicie układam w szczelinie. Kieruję obiektyw aparatu prosto w swoją facjatę i naciskam spust migawki. I tyle.


Na wierzchołku Cho Oyu

Schodzę bardzo wolnym krokiem chłonąc wszystko dookoła. Mimo, że większość gór ginie za chmurami, jest pięknie. Śnieg chrzęści pod stopami, słońce nie oślepia za bardzo. Jest jeszcze pół dnia, by wrócić do dwójki…

Peter poszedł na lewo ode mnie i rozminęliśmy się. Widział mnie jak schodziłem i wołał. Ale przy wietrze, zamyśleniu i przestrzeni trudno usłyszeć. Chcieliśmy sobie razem zrobić zdjęcie, ale nie wyszło.

Annapurna

Z tą czwartą godziną jak zwykle nic nie wychodzi. Cztery osoby w małym namiocie nie potrafią się zebrać. Przed piątą, przy jasnym już niebie, dopiero wychodzimy z namiotu. Śnieg twardy, chrzęści znajomo pod stopami. Na niebie kilka wysokich chmur; raczej dzisiaj będzie pogoda.
Przed nami strome śnieżno-skalne wzgórze. Decydujemy się je ominąć i wyjść na małą przełęcz. Żwawo mkniemy przed siebie. Mimo tego, z każdym krokiem owa przełęcz wcale się nie przybliża. Kilkanaście kroków i długi odpoczynek. Kilkanaście kroków i długi odpoczynek. Peter wygląda za krawędź przełęczy. Twarz mu nagle szarzeje i po chwili rozumiemy dlaczego. Ów skalno, śnieżny szczyt, który trawersujemy to dopiero Annapurna Wschodnia. Przed nami cały czas był wierzchołek główny, to się zgadza. Ale pomiędzy owymi dwoma szczytami drzemie jeszcze trzeci… I droga przez niego wydaje się potwornie daleka.


Annapurna Południowa widziana spod grani (ok. 7000 m)


Podejście pod Roc Noir (7480 m) niespodziewanie okazało się usiane szczelinami, a miało być tak łatwo (ok. 7100 m)

Przez ten trawers do przełączki zmarnowaliśmy ze dwie, trzy godziny. Początkowy entuzjazm osłabł, a przychodzą pierwsze oznaki zmęczenia. Wierzchołek wschodni góruje nad nami przewieszoną, kilkunastometrową skałą. Jak go obejść? A może trzeba przejść pod nią. Dochodzimy do końca śnieżnego kuluaru, a przed nami tylko skalne płyty. Raki zaczynają po nich zgrzytać. Tym połogim, skalnym terenem dochodzimy do kolejnego, śnieżnego kuluaru. Konsternacja. Wierzchołek wschodni to stroma śnieżna grań, lekko powyżej owej przewieszonej skały. Za nią jest już tylko południowa ściana. Teraz dopiero zrozumiałem, że to właśnie ten szczyt wydaje się najwyższy, jak się patrzy na południową ścianę Annapurny.


Przy pierwszej próbie wejścia na Roc Noir (7480) wiatr zgonił nas  zaledwie po godzinie walki

Peter jest już w ścianie. Schodzi coraz niżej skalno-śnieżnym terenem. Po krótkiej namowie schodzimy za nim. Lotse coraz słabszy. W jakimś miejscu zostaje jedna lina jako poręczówka. Zbiegam do łatwego terenu. Cholera niedługo będzie się ściemniać. W oddali majaczy Peter. Już wiem, że na nas nie poczeka. Idzie na biwak i pewnie myśli, że my też zabiwakujemy…


Grań ciągnęła się przez 7 kilometrów, a na końcu kusiły wierzchołki Annapurny

Lotse znowu utknął. Stroma, lodowa ścianka, ale raptem na dwa ruchy dziabą. Zostawiam plecak tam gdzie stałem i lecę do góry. Lina, którą powiesiłem jako drugą poręczówkę jest 5 metrów za krótka. Jeszcze patrzę tęsknym wzrokiem za Peterem. Chcę szukać miejsca na wykopanie jamy na biwak. Piotr jednak ciągnie, by wrócić do góry, pod wierzchołek. Szczególnie z Lotse na pokładzie, który absolutnie nie przyjmuje wieści o biwaku. Patrzę na jego powieki, są potwornie zapuchnięte. Dopiero teraz sobie przypominam jak nieudolnie miał założone okulary. Cholera, dostał ślepoty śnieżnej! Co robić? Zapalam swoją czołówkę i mozolnie pniemy się do góry trudnym terenem. Cały czas kontrolujemy Lotse, by nie popełnił jakiegoś głupstwa. W nocy na szczęście widzi chociaż trochę.

Widzę światło w oddali. Peter dotarł na szczyt.

Zagryzam śniegiem pragnienie.

Ostatnie metry przed namiotem to katorga. Co dwa kroki odpoczywam na ziemi. Wydaje mi się, że nigdy nie dotrę. Kiedy wpełzam do środka już świta. Cały czas szła koło mnie jakaś postać, od której nie mogłem się uwolnić. Kiedy przystawałem, ona też. Stała niestety za daleko, by rozróżnić rysy twarzy. I za każdym moim upadkiem cierpliwie czekała, aż wstanę. Do namiotu nie wpełzła razem z nami…

Peter zniknął. Leżymy w letargu. Kolejny dzień na grani, kolejny długi dzień powyżej 7500, i kolejny potwornie dłużący się dzień bez jedzenia. Ile to dni nie miałem nic w gębie poza wodą ze śniegu. Cztery? Pięć? Budzi mnie jęk Lotse. Tybetańczyk nie może dojść do ładu ze swoimi oczami. Jak my się teraz stąd wydostaniemy. Peter dociera dopiero po południu. Wycieńczony, z szarą twarzą, ale szczęśliwy.

Zaplanowaliśmy z Piotrem dwudniowy odpoczynek. Potem spróbujemy pójść na szczyt. Lotse do tego czasu i tak nie wyzdrowieje, a my przynajmniej coś będziemy robić. Potem zejdziemy na dół całą trójką. Leżymy, leżymy i czasem pijemy tą obrzydliwą wodę. Żeby znalazło się coś do niej. Znajdujemy torebkę z tybetańską herbatą. Wrzucamy do wrzątku. Lotse wypija. Wylewam całość na zewnątrz namiotu – dobrze, że nie zwymiotowałem. Głodu nie czuć. Nic już właściwie nie czuć.

Nadchodzi noc ponownego wymarszu na szczyt. Pierwszy raz od dwóch dni wstaję. Jestem słaby jak mały kot. Ledwie zarzucam plecak. Powoli idziemy z Piotrem w kierunku szczytu. Jasne jest, że nie dojdziemy. Kiedy nogi odmawiają posłuszeństwa wracamy. Przeszliśmy może ze dwieście kroków. Ledwie wpełzamy do niego znowu. Dopiero sobie uświadamiamy w jakim jesteśmy położeniu: ślepy Tybetańczyk, my wyczerpani, a nikt nam tutaj jedzenia nie doniesie. Nie możemy tu zostać!


Kiedy weszliśmy na wierzchołek wschodni, zobaczyliśmy ile jeszcze nas czeka: wierzchołek pośredni i długa droga na szczyt

Zaraz po świcie zaczynamy zejście. Idziemy bez asekuracji, bo liny zostały na wierzchołku wschodnim. Z niepokojem obserwuję Lotse, który idzie zadziwiająco sprawnie. Ma przecież 3 kilometry lufy pod nogami. Ha! On nadal ledwie co widzi. Lepiej dla niego. Oby dotrzeć do Roc Noir, a potem zejść z tej grani. Jesteśmy na niej tydzień.

Broad Peak

Noc ciepła i przyjemna. Wystrzeliliśmy do góry jak rakiety. Równo ze świtaniem. Na wysokości 7500 ktoś postawił obóz IV. Do przełęczy jeszcze daleko… Dopiero po 5 godzinach od bazy ostrego marszu wychodzę na przełęcz. Staję jak wryty. Siedzi przede mną jakiś człowiek. Dopiero po chwili dociera do mnie przedwczorajsza rozmowa z Argentyńczykami: dwóch Austriaków miało nocować na grani. Zaraz, a gdzie ten drugi? Dociera do mnie Piotr i Peter. Dla Piotra czwarta wyprawa na Broad Peak i czwarty raz coś się dzieje. Na szczęście sprowadzić Austriaka może tylko jedna osoba.


Obóz pierwszy

Schodzę na dół razem z ledwie przytomnym Seppem (bo tak ów Austriak się nazywa). Zaczyna się upał, a ja w kombinezonie puchowym. Wleczemy się krok za krokiem, związani liną na krótko. W stromych odcinkach opuszczam go na linie. Niewiele umie po angielsku, zatem niewiele gadamy. Czasem tylko podczas postoju jęczy coś po niemiecku i często powtarza imię Marcus. Z dołu podchodzi do nas hiszpański lekarz i aplikuje Austriakowi końską dawkę Dexametazonu. Przez chwilę Sepp siedzi ze zwieszoną głową. Źle by było, jakby facet umarł nam teraz. Nagle Sepp podnosi głowę i na jego usta wypełza niepewny uśmiech. Godzina mija za godziną.
Udało się dotrzeć do obozu III. Austriak nieprzytomny, widać że Dexametazon pomógł mu przebierać nogami. Piotr z Peterem wracają dopiero pod wieczór. Z jednej strony szczęśliwi, z drugiej smutni.

Nie wyłaczyłem budzika, który zaczął piszczeć o drugiej. Gotuję wodę na herbatę i jakiegoś liofa. Brzuch mi się znowu buntuje, bolą nogi i jestem zmęczony. Od trzech dni ciągle w akcji i niewyspany. Może jednak przewrócić się na drugi bok i zasnąć?


Dwójka, a w dole schodzące się lodowce: Savoia i Godwin Austen

Jest piękna, gwiaździsta noc. Zapalam czołówkę i wpatrzony w skrzący się w jej świetle śnieg zaczynam mozolne podchodzenie długim polem śnieżnym kluczącym pomiędzy serakami. Za sobą widzę światła czołówek. To Słowacy wyruszyli kwadrans po mnie. Także do ataku szczytowego.

Przed oczami mam Marcusa, którego widziałem na zdjęciach Petera. Był liderem austriackiej wyprawy. Już w bazie zorientowali się, że nie jest z nim dobrze i chcieli by wracał. Ale on się uparł. Spędzili z Sebbem dwa biwaki na grani. Weszli na główny wierzchołek. Podczas zejścia, kilkaset metrów pod szczytem, Marcus nagle zasłabł. Padł na kolana, zaczął się czołgać i w końcu ustał. Sebb zostawił go już martwego i kompletnie załamany zszedł na przełęcz. Chłopcy zastali Marcusa leżącego na boku, ze spokojną twarzą. Odciągnęli go kilkadziesiąt metrów od "ścieżki" na szczyt, owinęli głowę workiem i kamieniami. Nad takim prowizorycznym grobem odmówili modlitwę…

Śnieg nie zdążył w nocy zamarznąć. Krok do góry i obsunięcie. Kolejny krok i jestem prawie w tym samym miejscu. Zaciskam zęby i brodzę w nieprzyjaznej białej brei. Przełęcz jest tak samo daleko jak była. Słońce wschodzi coraz wyżej. Pode mną obóz trzeci, lodowce Savoia, Goldwin Austen, Baltoro i morze gór. Daleko trójkątny szczyt Masherbruma, a w tle masyw Nangi Parbat.

Krótkie spojrzenie na zegarek. Jest jeszcze przed 9-tą! Nigdzie nie widzę Słowaków. Przede mną piętrzy się stromymi skałami grań szczytowa. Zostawiam na przełęczy wodę na zejście, jakiś baton, kilka zbędnych rzeczy i idę dalej bez odpoczynku. Teraz już wiem, że dojdę. Podejście, zejście, podejście, zejście. I tak w kółko. Na lewo tybetańskie szczyty, na prawo znajome morze gór. Mijają ze dwie godziny. Gdzieś tutaj powinien być Rocky Summit. W końcu ukazuje się znajomy ze zdjęć widok – długa grań zakończona przewieszonym serakiem. Główny wierzchołek. Od strony Tybetu ściana Broad Peaku wygląda imponująco. Pionowa, obwieszona lodowymi soplami, śnieżnymi kuluarami i serakami. Niewiarygodne. Skończyło się ciągłe podchodzenie i schodzenie. Idę skalną granią wznoszącą się delikatnie do góry.


Główny wierzchołek Broad Peaku

Mijam Marcusa. Leży bokiem, jakby zdrzemnął się na chwilę przy drodze. Wychodzę ze skał i po śniegu wchodzę na wierzchołek. Trochę niepewnie, bo przewieszony serak, po którym stąpam, nie budzi zaufania. Ostrożnie wyglądam na stronę Tybetu. Prawie koło mnie ostre sylwetki Gasherbrumów. Odwracam się, by spojrzeć na wszędobylską sylwetkę K2.


K2

Jeszcze przed południem zaczynam zejście.

Zmęczenie zaczyna mnie powoli dopadać. Bolą łydki przy każdym kroku. Chcę być jak najszybciej na przełęczy, ale nie mogę zmusić nóg do szybszej pracy. Czas zaczyna płynąć wolniej. Grań nieubłaganie zatrzymuje, wije się w nieskończoność, zniechęca. Schodzę coraz wolniej. Przysiadam przy namiotach czwórki na 7500, słońce znowu grzeje niemiłosiernie. Zwieszam głowę między ramionami i tępo patrzę w śnieg. Nawet nie zauważam, kiedy zasypiam.

Podrywam głowę przerażony. Znowu spojrzenie na zegarek. Uf, spałem tylko pół godziny. Wstaję na zmęczone nogi i schodzę dalej. Przysiadam, co kilka, kilkanaście kroków. Nie mam gdzie się spieszyć, jeszcze całe popołudnie przede mną.

Piotr Morawski (Marmot Team, Roberts)
www.piotrmorawski.com

Piotr Morawski

Tagi:



  • Komentarze na forum Dodaj swój wątek
    Brak komentarzy na forum