1 sierpnia 2006 08:01

McKinley – dach Ameryki Północnej

W ramach projektu 7summits.pl, którego celem jest zdobycie najwyższych szczytów wszystkich kontynentów Agnieszka Kiela-Pałys i Maciej Pałys stanęli na McKinley’u.

Po zdobyciu przez nas kolejno Kilimandżaro, Elbrusa i Aconcaguy, kolejnym logicznym etapem w drodze do Korony Ziemi wydawał się McKinley (6194 m n.p.m.). Właściwie od razu w lutym, po powrocie z gorącej Ameryki Południowej wiedzieliśmy, że następnym razem w czerwcu zaniesie nas na chłodną Alaskę…

 
Denali widziane z Bazy na lodowcu

McKinley (6194 m n.p.m.), zwany również bardziej poprawnie Denali (odwieczna nazwa nadana górze przez Indian Atabaska, która od dłuższego czasu powraca do łask) to najwyższa góra Ameryki Północnej. Z powodu lokalizacji w niedalekiej odległości od Koła Podbiegunowego, panującego tam subpolarnego klimatu, wiejących huraganowych wiatrów, gwałtownych burz śnieżnych, temperatur spadających w lecie do -50C oraz dużej różnicy przewyższenia (baza położona jest na około 2100 m n.p.m., a szczyt 4000 metrów wyżej) nie jest to łatwa góra.

Klasyczna droga West Butress (Zachodnią Grzędą) nie jest może trudna w sensie technicznym, jednak nawet decydując się na nią, trzeba pamiętać o dobrym przygotowaniu zimowym, zabraniu odpowiedniej ilości ciepłych rzeczy i planować wyprawę z dużą rezerwą czasową – my nie doceniliśmy Denali i spóźniliśmy się na samolot powrotny.

Początek wyprawy – 5 czerwca 2006

Pierwsze trzy dni zeszły nam głównie na podróż na Alaskę (w ciągu jednego dnia podczas 30 godzin pokonaliśmy pół globu i z Warszawy przemieściliśmy się do Anchorage) i potem w głąb Alaski do Talkeetny, załatwianie ostatnich spraw przed wyprawą, jak zakup jedzenia czy brakującego sprzętu, wizytę u rangerów w siedzibie Parku Narodowego Denali oraz u naszego przewoźnika na lodowiec. Przez półtora dnia czekaliśmy na pogodę, aby móc polecieć do bazy u podnóża Denali. W końcu 8 czerwca wylądowaliśmy na Lodowcu Kahiltna (2200 m n.p.m.) i mogliśmy rozpocząć akcję górską.


Baza na Lodowcu Kahiltna

Podejście do Obozu Wysokiego (5200 m n.p.m.)

Podczas pierwszych kilku dni na Denali idąc staraliśmy się poznać tę górę i wybadać – wysnuć wnioski pogodowe, nauczyć się przewidywać, kiedy będzie można wyjść w górę, czy wreszcie jak długo pogoda się utrzyma. Niestety okazało się, że Denali jest dużo bardziej nieprzewidywalne niż himalajskie ośmiotysięczniki!

Pierwszego wieczora po wylądowaniu w bazie na lodowcu doszliśmy do obozu pierwszego (2400 m n.p.m.). Była piękna mroźna pogoda i nic nie zapowiadało, że w ciągu nocy rozpęta się zadymka śnieżna, która następnego dnia skutecznie uniemożliwi nam dalszą wędrówkę. Zwalający momentami z nóg wiatr i bardzo kiepska widoczność zatrzymały nas przez cały dzień w namiotach.


W drodze do Obozu III

10 czerwca nastąpiła poprawa pogody – widać było kolejne 2 trasery szlaku i zelżał wiatr, zdecydowaliśmy się więc wyjść w górę, w miarę możliwości do trójki. Jednak nie doszliśmy nawet do obozu drugiego, bo po około 2 godzinach marszu nastąpiło totalne załamanie pogody – mieliśmy dowiedzieć się, co oznacza charakterystyczny dla Denali whiteout – totalny brak widoczności, zadymka śnieżna, wiatr przemrażający do szpiku kości mimo wielu warstw ubrania. Nie było mowy o pójściu w górę ani w dół – mogliśmy tylko rozłożyć obóz tam, gdzie doszliśmy. Wykopaliśmy dużą dziurę w zboczu na namioty, a potem zbudowaliśmy jeszcze potężny mur z cegiełek śnieżnych i zostaliśmy tam na noc.

11 czerwca rano mogliśmy wreszcie zobaczyć, gdzie rozbiliśmy obóz – nad naszymi głowami na zboczu znajdowały się malownicze seraki słusznych rozmiarów- dobrze, że w nocy któregoś nie oberwało, bo mimo sporej odległości od namiotów nasz obóz zostałby prawdopodobnie zmieciony ze zbocza góry.


Seraki zawieszone nad naszymi namiotami

Pogoda była znowu dobra – rano odwiało prawie wszystkie chmury i mogliśmy zobaczyć trasę dalszej wędrówki. Dobre warunki utrzymały się przez następne 2 godziny, a następnie zaczęły się systematycznie pogarszać – pojawił się wiatr, zacinający z boku śnieg, widoczność drastycznie spadła – na szczęście przed nami widać było innych wspinaczy, również podążających do trójki. Dotarliśmy tam bez przeszkód, ale z powodu ogromnej ilości innych ekip, nie znaleźliśmy wolnych murków i musieliśmy przygotować sobie miejsca pod namioty.

12 czerwca zanieśliśmy depozyt do czwórki na 4300 m n.p.m. – początkowo pogoda była standardowo kiepska, ale że widać było gdzie iść, więc wyszliśmy w górę. Windy Corner, przed którym ostrzegały wszystkie przewodniki, okazał się możliwy do przejścia i nie taki straszny, jak go opisują, więc szliśmy dalej do obozu czwartego. Szło nam się doskonale, ponieważ w porównaniu z poprzednimi dniami nie mieliśmy prawie nic do noszenia i nagle wyrosły nam skrzydła na stromych podejściach.

Obóz czwarty był bardzo zaciszny – rozległe płaskie pole śnieżne zamknięte z jednej strony granią ze słynną Ścianą Czołową (Headwall), a z drugiej zakończone przepastną ścianą opadającą w dół, fantazyjnie nazwaną Końcem Świata. Gdy tam dotarliśmy, przeświecało słońce i na chwilę odsłoniło się Denali – wreszcie mogliśmy zobaczyć je w całej okazałości.


Windy Corner widziany z góry

W drodze powrotnej mogliśmy w końcu przekonać się jak piękne jest pasmo Alaska Range – w promieniach wieczornego łagodnego słońca, przy doskonałej widoczności podziwialiśmy okoliczne granie i szczyty, fantazyjne formy wyrzeźbione przez wiatr i szczeliny przecinające gęsto lodowiec. Na tle błękitnego nieba ta śniegowa kraina wyglądała zjawiskowo pięknie. Po raz kolejny pogoda na Denali sprawiła nam niespodziankę – tym razem przyjemną.

Ponieważ mieliśmy już i tak małe opóźnienie w stosunku do planu wyprawy, 13 czerwca, zamiast zrobić sobie dzień odpoczynku, postanowiliśmy przenieść się ze wszystkim do czwórki. Zresztą wszyscy doskonale się czuli i nie tak dawno mieliśmy przymusowy odpoczynek podczas złej pogody, więc zdecydowaliśmy się wyjść w górę.


Obóz III widziany z Motorcycle Hill

Tym razem strome i długie podejście w górę Motorcycle Hill dało się już bardziej odczuć, ponieważ plecaki były znacznie cięższe niż poprzedniego dnia. Dobra pogoda utrzymała się i było bardzo ładnie – ciepło, słonecznie, prawie bezchmurnie. Wymarzony dzień na wędrówkę. Robiliśmy sobie częstsze postoje, ale generalnie szło się dobrze, tylko ostatnie podejście przed samym obozem trochę dało nam się we znaki, bo ogólnie byliśmy już zmęczeni. Tym razem strasznie nie chciało nam się budować murków i robić platform pod namioty, więc obeszliśmy dokładnie cały obóz i udało nam się znaleźć kilka wolnych miejsc.

Czwórka to jakby faktyczna baza na Denali – tu skupia się życie towarzyskie, nawiązują się znajomości, tu ludzie odpoczywają, aklimatyzując się przez kilka dni, opalają, słuchają radia, grają z nudów w piłkę nożną, komercyjne ekspedycje organizują swoim członkom szkolenia z technik poruszania się po poręczówkach, tu wreszcie znajduje się namiot rangerów oraz śliczne kibelki – prawdziwy luksus w górach!

Wieczorem wszyscy wylegliśmy podziwiać słońce spektakularnie chowające się za granią za naszymi plecami – pojawiło się także ogromne, niewiarygodnie intensywne halo – byliśmy nim mocno zaniepokojeni, ponieważ, jak wiadomo, to pewny zwiastun opadów śniegu.


Obóz IV, efekt halo, księżycowy kibelek i morze chmur

14 czerwca wyszliśmy z depozytem na przełęcz. Rano pogoda była idealna, potem systematycznie się pogarszała, jednak nie mieliśmy dużo do przejścia – przed nami było tylko około 350 metrów dość stromego podejścia do półki, za którą zaczynały się poręczówki prowadzące na przełęcz – 250 metrów stokiem o nachyleniu 45-55 stopni. Co roku firmy organizujące komercyjne ekspedycje ułatwiają w ten sposób zadanie swoim klientom, a przy okazji z poręczówek korzystają także inni wspinacze. Plecaki mieliśmy lekkie, więc do półki szło nam się bardzo dobrze, a potem musieliśmy niestety czekać w kolejce, ponieważ duże grupy przed nami pokonywały poręczówki bardzo wolno. W międzyczasie zrobiło się zdecydowanie chłodniej, zerwał się wiatr i zaczął sypać śnieg, więc trochę na tych poręczówkach przemarzliśmy. Również na samej przełęczy na 4900 m n.p.m. nie było pogody – wykopaliśmy czym prędzej dziurę na depozyt i zaczęliśmy schodzić w dół do obozu, żeby się rozgrzać.


Poręczówki na Headwallu

Następnego dnia mieliśmy już wielką ochotę na dzień odpoczynku, ale po pierwsze była ładna pogoda, a Denali nauczyło nas, że jeśli warunki tylko na to pozwalają, należy korzystać i przemieszczać się w górę, bo potem może nie być to możliwe. Po drugie, pamiętając o halo, spodziewaliśmy się wkrótce opadów śniegu, więc chcieliśmy zdążyć przed nimi. Po trzecie wszyscy byli w dobrej formie, więc postanowiliśmy pójść wyżej.

Pokonanie Headwalla z wyładowanymi plecakami również okazało się możliwe, ale najlepsze było dopiero przed nami. Na przełęczy dopakowaliśmy do plecaków całe pozostawione tam poprzedniego dnia jedzenie i inne rzeczy. Nie wiem, jak nam się udało to wszystko pomieścić, ale teraz plecaki ważyły już chyba tonę, co dawało się odczuć na kolejnym odcinku do Obozu Wysokiego, podczas marszu dość eksponowaną granią. Idąc wąską ścieżką, objuczeni jak wielbłądy, zaobserwowaliśmy najpierw piękny zachód słońca, po którym jednak nie zrobiło się ciemno, a tylko niebo lekko zszarzało, następnie zrobiło się bardzo zimno, zaczął wzmagać się wiatr i z kolei zaobserwowaliśmy coś jakby świt, gdy znowu zrobiło się trochę jaśniej. Słońce już się jednak nie pokazało, ponieważ w międzyczasie całe niebo zasnuło się ciężkimi śniegowymi chmurami i rozpętała się zadymka. Na szczęście grań w końcowym odcinku była już mniej eksponowana, więc nas z niej nie zdmuchnęło. Doszliśmy w końcu w środku nocy do High Campu na 5200 m n.p.m., udało nam się znaleźć wolne miejsca na namioty, a następnie rozstawić je, przygniatając je całym swoim ciężarem i modląc się, żeby zmarznięte ręce nie popełniły jakiegoś błędu. Wcześniej tego dnia widzieliśmy namiot, który jak piękny motyl wykonywał widowiskowy lot nad ścianą przeciwległą do Headwalla.


Widok z High Campu  – po prawej stronie wspinacze na grani prowadzącej z Headwalla

W końcu można było wejść do namiotów i wciągnąć do środka możliwie jak najwięcej rzeczy – trzeba było jakoś wszystko zabezpieczyć przed odfrunięciem. Tej nocy namiot wydał nam się najpiękniejszym miejscem na świecie – zacisznym, chroniącym od wiatru i mrozu, oddzielającym nas od nieprzyjaznego świata zewnętrznego.

High Camp (~5200 m n.p.m.) – w oczekiwaniu na pogodę

Zgodnie z przewidywaniami, następnego dnia nie dało się nigdzie wyjść z powodu opadów śniegu i silnego wiatru. Cały dzień przesiedzieliśmy w namiocie. Zresztą musieliśmy wreszcie odpocząć. Wprawdzie poprzedniego dnia Brazylijczycy sugerowali, żeby jak najszybciej wyruszyć na atak szczytowy, ale myślę, że naprawdę potrzebowaliśmy chwili spokoju, żeby złapać drugi oddech.

Wypogodziło się dopiero pod wieczór. Niebo wyglądało dość obiecująco i wreszcie pokazała się droga na przełęcz Denali, poprzednio dokładnie zawiana, więc rozpoczęliśmy przygotowania do wyjścia następnego dnia na szczyt.

17 czerwca podjęliśmy pierwszą próbę ataku szczytowego. Niestety, popełniliśmy błąd i zaczęliśmy zbyt późno. Tego dnia wierzchołek osiągnęli tylko ci nieliczni wspinacze, którzy wyszli bardzo wcześnie i podjęli szybki atak. My po pierwsze wstaliśmy zbyt późno, gdy pogoda już zaczynała się zmieniać, a po drugie zbyt długo przygotowywaliśmy się i w rezultacie wyszliśmy z obozu dopiero około 11:00. Brazylijczycy i nasz Australijczyk w ogóle nie zdecydowali się wyjść w górę. My chcieliśmy chociaż spróbować.

Trawers na przełęcz pokonywaliśmy dość długo – odczuwałam brak pełnej aklimatyzacji i szłam „na pół gwizdka”. Tuż przed przełęczą spotykaliśmy coraz więcej ludzi schodzących w dół i zgodnie twierdzących, że wieje tam zbyt silny wiatr, żeby myśleć o kontynuowaniu wędrówki w stronę szczytu. Rzeczywiście, wiatr dawało się coraz bardziej odczuć również na trawersie, więc i my zdecydowaliśmy się wrócić i potraktować tę wycieczkę jako wyjście aklimatyzacyjne.

 
Widok z High Campu w stronę partii szczytowych

18 czerwca, nauczeni doświadczeniem, wstaliśmy bardzo rano, aby zaobserwować warunki pogodowe. Niestety, nie dawały one nadziei na szczyt, więc pozostaliśmy w obozie. Kończyły nam się zapasy, więc obeszliśmy obóz i uzbieraliśmy mnóstwo jedzenia od wspinaczy schodzących w dół. Dostaliśmy między innymi chińskie zupki – po tylu dniach jedzenia liofilizatów, smakowały wybornie!

Tego dnia wszyscy wylegli na zewnątrz i nawiązywali znajomości z innymi mieszkańcami High Campu. Poznaliśmy przesympatyczną ekipę Filipińczyków, którzy spędzili już na Denali niewiarygodną ilość czasu w oczekiwaniu na pogodę, parę Nowozelandczyków, Belga, oczywiście mnóstwo Amerykanów, kilkoro Polaków mieszkających w Stanach – doborowe towarzystwo z całego świata.

Wieczorem znowu się wypogodziło i w górę na przełęcz wyszło kilka ekip wspinaczy. Rano pogoda była jednak dość dziwna – było niepokojąco ciepło i spokojnie, a na przełęczy wiał słabiutki wiaterek, który ledwo co miał siłę zrobić niewielkie zawirowania śniegu, a nie podnosić takie tabuny, jak w poprzednich dniach. Tego dnia cały High Camp postanowił wyjść w stronę przełęczy.

Na trawersie była kolejka wspinaczy, którzy mozolnie pięli się w górę, przepinając linę przez kolejne punkty asekuracyjne założone przez rangerów. Szło to bardzo wolno, ale było tak ciepło, że nawet długie czekanie nie zdołało nas zmrozić. W pewnej chwili ktoś zauważył, że dzieje się coś dziwnego nad przełęczą i dalej nad granią prowadzącą w stronę szczytu – niebo zrobiło się czarne, wiatr zaczął się wzmagać w błyskawicznym tempie i podnosić długie pióropusze śniegu – chwilę później rozpętała się tam burza śnieżna, a cała kolejka wspinaczy rozpoczęła szybkie zejście do obozu. Tego dnia nie mieliśmy już nic do roboty na górze.

Wiatr ucichł dopiero pod wieczór i właściwie powinniśmy zacząć schodzić w dół, bo pozostało nam już niepokojąco mało czasu do odlotu naszego samolotu, jednak Brazylijczycy postanowili poczekać jeszcze jeden dzień i podjąć ostatni atak szczytowy, jeśli pogoda pozwoli. Jeśli nie, to mieli schodzić. No, cóż, my początkowo mieliśmy schodzić bez względu na pogodę, ale pokusa okazała się zbyt silna i postanowiliśmy podjąć jeszcze jedną próbę wraz z nimi.

SZCZYT (~6194 m n.p.m.) – trzecie podejście

20 czerwca rano pogoda była dość obiecująca – warunki może nie były idealne, ale w miarę stabilne – było dość mroźnie, prószył lekki śnieg, widoczność była nie najgorsza – widać było przynajmniej drogę. Postanowiliśmy podjąć ostatnią próbę ataku szczytowego.

Do przełęczy znowu szło dużo ludzi, więc posuwaliśmy się bardzo wolno, ale tym razem było zimniej niż wczoraj, więc co jakiś czas trzeba było ruszać palcami w butach, żeby nie zmarzły w czasie przestojów. Większość ekip nie zdecydowała się tego dnia na dalszą wędrówkę, jednak na przełęczy prawie nie wiało, więc postanowiliśmy pójść dalej, przynajmniej do Football Field. Widoczność nie była fenomenalna, ale chociaż widać było kolejne 2 trasery. Przed nami nikt nie szedł tego dnia, więc nie mogliśmy polegać na niczyich śladach. Z powodu kiepskiej widoczności pewność, że przeszliśmy Football Field zyskaliśmy dopiero wtedy, gdy przed nami pojawiła się grań szczytowa Denali. W międzyczasie chmury rozwiały się i było coraz więcej widać. Ostatnie strome podejście na grań przebyliśmy już przy doskonałej widoczności, co po całym dniu marszu w nienajlepszych warunkach dawało nam nadzieję na dobrą pogodę na szczycie. Potem pozostała nam już tylko miejscami dość eksponowana grań szczytowa i kilka niewielkich wybrzuszeń na grani, aż wreszcie nie trzeba już było nigdzie dalej iść! Przez chwilę nie byliśmy pewni, czy to już, ale tuż za ostatnią bułą, na którą właśnie weszliśmy, ktoś zrobił coś na kształt ołtarzyka z obrazków i chorągiewek modlitewnych, więc nie mieliśmy już więcej wątpliwości, że oto znaleźliśmy się na Dachu Ameryki Północnej na wysokości 6194 m n.p.m.! Pogoda była wymarzona, właśnie rozpoczął się piękny zachód słońca, niebo było całkowicie bezchmurne, wszędzie dookoła widoki, dla których warto było przejść tę całą drogę na szczyt. I tylko aparat fotograficzny nie stanął na wysokości zadania i kompletnie odmówił współpracy. Rozgrzewanie baterii rękami skończyło się tylko okropnym ich bólem i długotrwałym rozcieraniem. Na szczęście jeden z Brazylijczyków zrobił zdjęcia swoim aparatem.


Agnieszka na szczycie Denali

Było dosyć zimno, więc trzeba było zacząć schodzić. Zmęczeni po całym dniu marszu, początkowo schodziliśmy bardzo wolno. Wykonanie każdej dodatkowej czynności, jak zapięcie plecaka urastało do rangi problemu. W końcu podzieliliśmy się i schodziliśmy w dwóch niezależnych grupach. Do obozu dotarliśmy po północy.

Powrót do domu

Spaliśmy dosyć długo, a czasu do odlotu zostało już tak mało, że naprawdę trzeba się było sprężać. Błyskawicznie zwinęliśmy obóz i zaczęliśmy schodzić, po drodze zbierając depozyty. Okazało się, że w dniu ataku szczytowego odmroziliśmy sobie palce u rąk, więc trzeba było opatrzyć bąble. Skorzystałam z pomocy medyka w obozie czwartym. Nie na darmo nazywany jest Medical Campem. A potem trzeba było schodzić jak najszybciej na dół.

Wieczorem dotarliśmy do obozu trzeciego, zabraliśmy ostatni depozyt i przepakowaliśmy połowę bagażu na sanki. I znowu trzeba było schodzić. Byliśmy bardzo zmęczeni, ale nie mieliśmy już naprawdę czasu. Pogoda dramatycznie się popsuła – wiatr zawiewał ślady poprzednich ekip, ale jakoś odnajdywaliśmy kolejne markery, a gdy już ich zupełnie nie było widać, szliśmy po prostu w kierunku gdzie, jak pamiętaliśmy z podejścia pod górę, powinien być obóz. Tak doszliśmy do jedynki. Było już około pierwszej w nocy; po kilkunastu godzinach walki z sankami, wiatrem i śniegiem mieliśmy już naprawdę dosyć, więc postanowiliśmy zanocować tam i dojść do bazy następnego dnia.

22 czerwca był już najwyższy czas, by zejść do bazy, bo następnego dnia mieliśmy samolot z Anchorage. W nocy bardzo się ociepliło – lodowiec jeszcze bardziej się otworzył i pokazały się liczne szczeliny. Kłopot był jednak z tymi, które się nie pokazały. W nocy ścieżkę dokładnie zawiało i musieliśmy torować sobie drogę w świeżym rozmiękłym śniegu. Skończyło się to zaliczeniem przez Pawła 2 szczelin. W jedną z nich mnie też udało się częściowo wpaść w czasie akcji ratunkowej. W końcu poszliśmy na łatwiznę i puściliśmy przodem komercyjną ekspedycję z przewodnikiem, który szedł na nartach i lepiej potrafił wynajdywać i zabezpieczać szczeliny niż my.

Doszliśmy wreszcie do bazy. Jednak tego dnia nie latały samoloty. Wieczorem z nieba zaczęły powoli spadać ogromne płatki śniegu, a wraz z nimi opadły nasze nadzieje na szybki powrót do cywilizacji.


Mgła uniemożliwia powrót do cywilizacji

23 czerwca rano cała baza była zasypana – z namiotu ciężko było wyjść z powodu zasp po pas, a lądowisko dokładnie pokryte było półmetrową kołderką świeżego śniegu. Po śniadaniu wszyscy musieli ten śnieg udeptywać – założyliśmy rakiety śnieżne i narty i dreptaliśmy przez 2 godziny, nawiązując przy okazji nowe znajomości.

Lądowisko zostało pięknie udeptane, jednak nadal nie mieliśmy wylecieć. Denali najwyraźniej nie miało nas dość i nie chciało nas wypuścić. Właśnie tego dnia był nasz lot powrotny do Polski, więc podjęliśmy brawurową akcję i dzięki pomocy kierowniczki bazy oraz pracowników Talkeetna Air Taxi udało nam się przebookować bilety lotnicze na następny dzień. Gdyby nie alaskańska niesamowita życzliwość i bezinteresowność, nie wiem, jak byśmy wrócili ze Stanów do domu…

24 czerwca wstał piękny dzień – nie mogliśmy się nacieszyć błękitnym bezchmurnym niebem i warkotem samolocików, przylatujących od rana na lodowiec. Wreszcie mogliśmy się z niego wyrwać!


Samolot powrotny do Talkeetny

Około 11:00 wracaliśmy do cywilizacji – patrząc z góry na zmieniający się krajobraz, ze zdumieniem zauważyliśmy, jaki świat jest kolorowy – przez dwa tygodnie widzieliśmy tylko różne odcienie bieli, a teraz nagle wszystko nabrało kolorów…

W Talkeetnie zdążyliśmy wziąć prysznic, oddać kibelki rangerom i zdać im raport z dokonań i obrażeń naszej ekspedycji, potwierdzić busik do Anchorage i lot do Polski, a następnie zjeść normalne jedzenie! Po tylu dniach żywienia się liofilizatami wszyscy rzuciliśmy się na te cudowne McKinley Burgery, sałatki, colę, ciastka, lody – dobrze, że musieliśmy już jechać do Anchorage, bo chyba byśmy pękli.

Wreszcie wsiedliśmy do samolotu do Atlanty, potem polecieliśmy do Paryża, by wreszcie 26 czerwca znaleźć się z powrotem w Warszawie.

Refleksje powyprawowe

Po 21 dniach nasza wyprawa na Denali zakończyła się. W górach spędziliśmy 16 dni, reszta czasu zeszła na przygotowania i na oczekiwanie na pogodę. W przypadku tej góry to właśnie pogoda okazała się najpoważniejszym przeciwnikiem. Nauczyliśmy się tam ogromnej pokory i cierpliwości. Nauczyliśmy się czekać i pozostawać przez cały czas w stanie gotowości – tempo marszu i plan wspinaczki na Denali trzeba dostosować do zmieniających się warunków. Ilekroć słyszeliśmy prognozę pogody przez radio, tylekroć okazywała się ona nietrafiona, trudno więc było cokolwiek zaplanować. Mogliśmy tylko czekać na właściwy moment i atakować, gdy było to możliwe.

Nie na darmo ktoś powiedział, że Denali zdobywa się metodą oblężniczą – na tej górze walczy się niemalże o każdy metr w górę, o każdy obóz wyżej i o każdy kolejny etap pozwalający przybliżyć się do szczytu. A to, czy się ten szczyt zdobędzie zależy w bardzo dużej mierze od szczęścia i w jeszcze większej od samozaparcia – trzeba wyczekać pogodę i nie zrażać się, że nie jest idealna, a także użyć całej swojej zdolności oceny, żeby stwierdzić, czy dane warunki umożliwiają dalszy marsz.


Alaska Range widziane z awionetki

Denali to piękna góra i godny przeciwnik – nieprzewidywalny i walczący do końca, dlatego zdobycie jej daje ogromną satysfakcję, że wystarczyło cierpliwości i wytrwałości, by móc stanąć na szczycie.

Agnieszka Kiela-Pałys

Tagi:



  • Komentarze na forum Dodaj swój wątek
    Brak komentarzy na forum