19 maja 2005 08:01

Annapurna – jeszcze nie teraz

Piotr Pustelnik i Piotr Morawski wycofali się z ataku szczytowego. Obecnie przebywają w bazie głównej. W ciągu prawie dwóch miesięcy wyprawy udało im się położyć ponad 2500 metrów lin poręczowych i pokonać główne trudności ściany. Pracowali przeważnie w złej pogodzie, przy bardzo ograniczonej widoczności. Szczyt wydawał się bliski. Niestety ze względu na wyczerpanie fizyczne, kierownik wyprawy podjął decyzję o odwrocie. Opis wydarzeń ostatnich dni, w "gorącej" relacji Piotra Morawskiego poniżej.

Olga Morawska


"Droga Bonningtona" na południowej ścianie Annapurny. Linia czerwona pokazuje drogę zrobioną przez wyprawę i obozy, które zostały założone (stan na 8 maja). Linia zielona to przewidywana droga na szczyt z jednym obozem pośrednim (trójka na wysokości 7400 m). Fot. www.piotrmorawski.com.

Żegnała nas burza i grad. Finał był niespodziewany. Chociaż pewne wydarzenia dało się przewidzieć. Odpoczywaliśmy w dwójce cały dzień, wydawało się, że wystarczająco. Mieliśmy iść następnego dnia, dokończyć poręczowanie, założyć obóz III, przespać się i ostatecznie zaatakować. Jeszcze sporo roboty, ale w końcu było nas czterech. Dużo nawet jak na czwórkę – myślałem wtedy. Ale przy zgranej pracy musi się udać.

Annapurna
8091 m n.p.m.

Pierwsze wejście:
3.VI.1950 – M. Herzog, M. Lachenal (Francja)

Pierwsze polskie wejście i pierwsze zimowe:
3.II.1987 – A. Hajzer, J. Kukuczka

Noc minęła spokojnie i o 4 rano zaczęliśmy z Piotrem się zbierać do wyjścia. W drugim namiocie cisza. Zaczęliśmy ich budzić, bo wyjść trzeba było jak najwcześniej. Wtedy dopiero Marcin powiedział, że ma dosyć i schodzi na dół. Trochę nas zatkało. Nie decyzja, bo jej po ostatnim zachowaniu Marcina można było się spodziewać, tylko moment powiedzenia. Ale nic, to. We trzech też damy rade. Będzie trzeba więcej wynieść, więcej pracować. Tylko, że 10 minut później Rita stwierdził, że nie ma siły na wyjście. Jego góra też przerosła. Kiedy przedwczoraj szedł przez kluczowe wyciągi na 7200 m miał cały czas panikę w oczach. Do tej pory był na szczycie Everestu aż 6 razy, a w zeszłym roku na rosyjskiej wyprawie środkiem ściany najwyższej góry świata. Tutaj przerażało go to, że wspinaliśmy się w każdych warunkach (śnieg, lawiny pyłowe, mroźne wiatry) i to na dodatek w trudnym technicznie terenie. Na ścianie, w której wisiał w przewieszce mając 2000 metrów powietrza pod sobą, a wysokość ponad 7000 m dodatkowo zapierała mu oddech. Widzieliśmy zrezygnowanie w jego oczach (potem zresztą przyznał się, że miał wyrzuty sumienia, że nas zostawił, ale nie umiał się już przełamać). Decyzja Marcina tylko umocniła jego decyzję. Zostaliśmy z Piotrem we dwóch.

Wiatr trochę doskwierał, ale szliśmy wręcz uskrzydleni. Mieliśmy we dwóch kawał roboty do zrobienia, ale to nas bardziej jeszcze uskrzydlało niż przerastało. Kiedy wisiałem w przewieszce (kluczowe trudności to około 150 metrów terenu V+, A0 na wysokości 7200-7300 m) doszedł do mnie zmartwiony i wyczerpany głos Piotra. Po kilkudziesięciu dniach walki z górą akurat teraz jego organizm odmówił posłuszeństwa. Piotr próbował wszystkiego, jadł, pił, odpoczywał, ale już nie mógł iść do góry. Walczył ze sobą do końca, szedł aż do kompletnego wyczerpania i ustał. I właśnie komunikował mi tę wiadomość. Włos mi się zjeżył na głowie. Odbyła się burzliwa, pełna emocji rozmowa. Chciałem iść do góry chociażby sam. Czułem się pełen sił. Może trochę nie doceniałem jeszcze pracy, która by była przede mną. Ale przepełniała mnie siła. Przecież nawet przez te przewieszki mknąłem. Piotr jednak był zdecydowany, że samemu nie mogę iść. Nie na takiej drodze i w takiej odległości (dwóch – trzech dni) od szczytu. Co było robić? Zeszliśmy na dół. Wtedy dopiero poczułem, że to koniec zmagań z tą piękną ścianą.

Kiedy wracaliśmy do bazy ścigała nas burza gradowa. Miała według prognoz (o których wcześniej nie wiedzieliśmy) trwać dwa dni i radzono schodzić na Annapurnie do bazy. Może to i lepiej, że nie szedłem właśnie wtedy na szczyt. Ale w momencie powrotu, nie myśleliśmy przecież o pogodzie. Teraz Annapurna nawet do nas się nie uśmiechnęła. Ale było warto!

Zaporęczowaliśmy z Piotrem wszystkie trudności drogi. Właściwie walczyliśmy tylko we dwóch w każdej pogodzie. Niestety spadło to wszystko na nasze barki (co tez było pewnie powodem wyczerpania). Nie udało się stworzyć drugiego zespołu i wtedy praca rozłożyłaby się po połowie. Nawet dwóch naszych Szerpów wniosło dużo mniejszy wkład niż mogłoby, niż zakładaliśmy. Pracowaliśmy w każdej pogodzie i pokonaliśmy większość drogi. Kluczowe wyciągi były poezją wspinania. Południowa ściana Annapurny okazała się za mocna dla determinacji zaledwie dwójki
ludzi. Potrzeba jednak nadal więcej osób do pokonania takiego giganta. Ale warto było. Kawał wspaniałego wspinania w jednej z najpiękniejszych dolin świata. I ta satysfakcja, że wiele sław
zmagało się z tą drogą i zostało odpartych w dużo większych zespołach (byliśmy chyba najmniejszym zespołem w historii Bonningtona). I ten żal, że byliśmy tak blisko, że już tyle pracy
włożyliśmy i że szczyt był na wyciągniecie ręki. Cóż, może będzie następny raz.. Żal minie, a góry nadal są.

Większa relacja, już po powrocie, na stronie www.piotrmorawski.com. Liczę na zdjęcia, bo widoki były zniewalające. Sanktuarium to jedno z najpiękniejszych miejsc na ziemi. A jeszcze widziane z perspektywy pionowej ściany i z wysokości 7000 m! Szczególnie zapraszam, jako że ostatnie dwa miesiące były wspinaczkowo jednymi z najpiękniejszych i najbardziej wartościowych w moim życiu. Dla tych chwil warto poświęcić wiele i czekać całe życie…

Piotr Morawski

Sponsorzy tytularni wyprawy:

 

Tagi:



  • Komentarze na forum Dodaj swój wątek
    Brak komentarzy na forum